Kreator: „Od pierwszej wizyty w Polsce mamy tu wiernych fanów”

Rozmawiamy z Mille Petrozzą, liderem Kreatora.


2018.02.26

opublikował:

Kreator: „Od pierwszej wizyty w Polsce mamy tu wiernych fanów”

foto: mat. pras.

Jeśli thrashmetalowy utwór pojawia się w serialowej produkcji, która zyskuje sławę na całym świecie, na pewno nie dzieje się tak bez powodu. A jeden z klasyków w dorobku niemieckiej legendy thrash metalu, grupy Kreator, konkretnie tytułowy kawałek z płyty „Pleasure To Kill”, można było usłyszeć w świetnej niemieckiej produkcji Netfliksa „Dark”. Mille Petrozza, głos, gitara rytmiczna i mózg zespołu od ponad 35 lat nie robi z tego wielkiego halo, choć nie ukrywa, że sprawiło mu to przyjemność.

Zawsze przyjemnością jest też rozmowa z Niemcem z Essen, bo Mille jest bezgranicznie oddany muzyce, a poza tym ma całkiem dobrą pamięć, więc można wyciągnąć z niego jakieś ciekawostki. Tym razem głównym powodem konwersacji była kolejna seria czterech reedycji albumów Kreator, obejmująca albumy „Coma Of Souls”, „Renewal”, „Cause For Conflict” i „Outcast”, powstałe w latach 90., mocno się od siebie różniące. Aczkolwiek udało się też zahaczyć o kwestie koncertów Kreator w Polsce, pożegnalną trasę Slayera oraz zdobycie przez album „Gods Of Violence” szczytu listy płyt za naszą zachodnią granicą.

Głównym powodem naszej rozmowy jest kolejna seria reedycji albumów Kreator, ale zanim zapytam o wznowienia, chciałbym pociągnąć cię za język w paru innych kwestiach. Kilka dni temu (rozmowa z Mille odbyła się 15 lutego – red.) ogłoszono, że Kreator ponownie zagra w Polsce. Wystąpicie 1 maja we Wrocławiu na koncercie towarzyszącym biciu Gitarowego Rekordu Guinnessa. Nie wiem, czy słyszałeś o tym wydarzeniu…

Mille Petrozza: O! Szczerze powiem, że nie słyszałem (śmiech).

W dużym skrócie, na rynku we Wrocławiu zbierają się tysiące gitarzystów i grają „Hey Joe” Jimiego Hendriksa. W 2016 roku udało się pobić rekord, potem pobił go ktoś inny, a 1 maja 2018 nastąpi próba odzyskania go.

Brzmi świetnie!

Nie zdziwię się, jeśli organizatorzy zaproszą ciebie lub Samiego na scenę podczas bicia rekordu. Przy okazji chcę zapytać, czy muzyka i styl gry Jimiego Hendriksa miały na ciebie wpływ?

Powiedziałbym, że to idol przede wszystkim dla wcześniejszych generacji niż moja. Oczywiście, że Jimi jest bardzo ważnym artystą, który wywarł ogromny wpływ na muzykę. Jednakże nigdy nie byłem jego wielkim fanem. Zdaję sobie sprawę z miejsca, które zajmuje w historii muzyki, lecz moimi największymi gitarowymi bohaterami byli Glenn Tipton i K.K. Downing z Judas Priest. Także Adrian Smith z Iron Maiden. Ale lubię muzykę Jimiego, bo on miał wyjątkowy styl.

Miałem wcześniej okazję zapytać o to, chociażby Kaia Hansena, Bobby’ego Blitza z Overkill i Toma Angelrippera z Sodom, ale ciebie jeszcze nie. Jak wspominasz czasy pierwszych wizyt Kreator w Polsce, które nastąpiły w czasach żelaznej kurtyny? Kai na przykład został zatrzymany przez ówczesną milicję. Tobie, wam zdarzyło się coś szczególnego?

Raczej nic wyjątkowego nam się nie przytrafiło. Rzecz jasna pamiętam, że graliśmy w Spodku, w Katowicach. Na dużej imprezie, na której było mnóstwo fanów (Metalmania – red.). Pamiętam, że jednego dnia wystąpiliśmy dwukrotnie. W tamtym czasie polska scena metalowa eksplodowała. Pojawiało się dużo zespołów.

Od naszej pierwszej wizyty w Polsce mamy w twoim kraju wielu oddanych, lojalnych fanów. Czegoś takiego się nie zapomina. Polscy fani też nas pamiętają. W czasach żelaznej kurtyny Polska była kompletnie innym krajem. Zresztą, Niemcy też w tym czasie były zupełnie inne niż teraz. Czuło się zupełnie inne wibracje, klimat. Kiedy przyjeżdżam do Polski w XXI wieku, odnoszę wrażenie, że zmieniło się tu niemal wszystko.

Jak podobał ci się pierwszy sezon niemieckiego serialu „Dark”?

Bardzo, a tobie?

Również bardzo, ale zdajesz sobie sprawę, że pytam o to dlatego, że w jednym z odcinków słychać numer „Pleasure To Kill”. Jak to się stało, że wasza piosenka znalazła się w serialu?

Rzecz jasna wiedziałem, że się pojawi, bo poinformowano mnie o tym. Jednakże nie wiedziałem, że stanie się to w taki fajny sposób. Że jeden z bohaterów będzie czytał w scenie mój tekst tego kawałka. Sprawiło mi to dużą przyjemność.

Ma powstać drugi sezon, więc może twórcy zdecydują się wykorzystać inną piosenkę Kreator. Przechodząc do pytań o kolejne reedycje płyt twojego zespołu, zacznę od kwestii ogólnej. Byłeś bezpośrednio zaangażowany w przygotowywanie wznowień. Czy w trakcie tego procesu odżyły w tobie jakieś wspomnienia? A może natrafiłeś na ciekawe materiały w swoim domowym archiwum?

Wiesz, z takimi projektami zawsze jest tak, że musisz odbyć, chociażby krótką podróż w czasie. Rzecz jasna pojawia się wtedy nostalgia, wraca wiele wspomnień. Jednakże ja nie zaliczam się do osób zbyt sentymentalnych. Podszedłem do sprawy czysto zawodowo, można wręcz powiedzieć, że technicznie. Ściśle współpracowałem z grafikiem, który realizował swoje pomysły, a ja potem przyglądałem się efektom i ewentualnie chciałem dokonania pewnych korekt. Dostarczyłem mu materiały wizualne, on miał się zająć ich obróbką. Nadzorowałem też oczywiście remasteringi wszystkich czterech albumów, remiksowanie nagrań koncertowych. Moją rolą było dopilnowanie, żeby fani dostali od nas ciekawy materiał i jak najlepszej jakości. Nie zależało mi jedynie na tym, aby po prostu wydać ponownie te płyty dla samego wydania. Chcieliśmy, żeby również fani o kolekcjonerskim podejściu, dostali od nas coś specjalnego. Równie ważni są dla nas nowi, młodzi fani, którzy wcześniej nie mieli okazji słyszeć tych albumów. Chodzi mi o pokolenie, które pamięta nas od „Enemy Of God” albo nawet „Phantom Antichrist”. Ze względu na nich przygotowaliśmy swego rodzaju lekcję historii. Ponieważ jest to pokolenie wymagające, dołożyliśmy starań, aby reedycje były wyjątkowe z każdego punktu widzenia.

OK, porozmawiajmy trochę o każdym albumie z tej serii. Chronologicznie pierwszy jest jeden z waszych największych klasyków „Coma Of Souls” z 1990 roku. Płyta, na której znalazło się kilka evergreenów Kreator, jak numer tytułowy, „People Of The Lie”, a także inne znakomite kawałki, choćby „When The Sun Burns Red”, „Terror Zone” z pięknie smutnymi melodyjnymi gitarami, „Agents Of Brutality”. Nagrywając ten materiał, po raz drugi z rzędu wybraliście się do Kalifornii i znowu pracowaliście z Randym Burnsem. Jak wspominasz tę sesję nagraniową? Jak po raz kolejny pracowało się z Randym?

To była naprawdę bardzo dobra sesja. Randy było mocno zaangażowany w cały proces. Wtedy chcieliśmy dokonać pewnej ewolucji w naszym stylu i on naprawdę wiele nam w tym pomógł. Wykazywał dużo większe zainteresowanie niż wtedy, kiedy pracowaliśmy z nim nad „Extreme Aggression”. Pojawiły się w piosenkach nowe elementy, słychać było nowe wpływy. Znacznie więcej było melodyjnych partii. Żeby to osiągnąć, potrzebowaliśmy wsparcia i dał je nam właśnie Randy. Czuwał nad tym, aby melodie, które wsadziliśmy do utworów, brzmiały przekonująco. Żeby harmonie były odpowiednie, żeby kawałek miał właściwy feeling, żeby perkusja miała w nim właściwą moc i tak dalej. Owszem, mieliśmy już wtedy jakieś doświadczenie, w końcu była to nasza piąta płyta, ale z Randym nie mogliśmy się równać. Dziś wiemy o tych sprawach dużo, dużo więcej. Miałem wtedy 20 albo 21 lat, więc miałem się czego i od kogo uczyć. Nagraliśmy w trakcie tej sesji naprawdę dużo muzyki.

A jak wspominasz sam pobyt w Kalifornii? Byłeś młodym kolesiem, który znalazł się w centrum muzycznego show-biznesu, gdzie co chwila coś się działo. Miałeś okazję zobaczyć jakieś wyjątkowe miejsca albo pójść na ciekawe koncerty?

Jasne. Ponieważ był to nasz drugi raz w Los Angeles, było nam nieco łatwiej. Chociaż wrażenie z całego doświadczenia, jakim był pobyt tam, było równie wielkie, jak za pierwszym razem. Mieliśmy już wtedy trochę przyjaciół w Ameryce, a podczas tej wizyty przybyło nam nowych. Na przykład właśnie wtedy zaczęła się moja przyjaźń z Dino Cazaresem z Fear Factory, który jeszcze wtedy nie grał w tym zespole, ale był już metalowym muzykiem z Los Angeles, znanym w tamtejszym środowisku (śmiech). Zabierał nas na różne imprezy, byliśmy z nim również na przeróżnych koncertach.

 

 

Na reedycji „Coma Of Souls” bonusem jest koncertowy materiał z niemieckiego Fürth. Dlaczego akurat ten występ?

Powód jest prosty, był to jedyny koncert z tej trasy, który był osiągalny w odpowiedniej jakości. Bardzo zależało nam, aby mieć na reedycji materiał live z tamtego okresu. Pamiętam, że chcieliśmy coś rejestrować w 1990 roku, mieliśmy również wideo z koncertu sprzed lat, ale było do niczego. Na szczęście znalazłem te nagrania audio z Fürth i dodaliśmy je na wznowieniu.

Następna w kolejności jest płyta „Renewal”. Znowu nagrywaliście w Stanach, jednak tym razem zamieniliście Kalifornię na Florydę. Sesja odbyła się w słynnych Morrisound Studios w Tampie z Tomem Morrisem. Skąd pomysł o wybraniu się na Florydę?

Tak naprawdę to nie wiem. Nie kryje się za tym żadna ciekawa historia. Po prostu chcieliśmy spróbować czegoś innego w innym środowisku. Miejsce było już wtedy doskonale znane, więc postanowiliśmy, że się tam wybierzemy. Aczkolwiek nie pracowaliśmy ze Scottem Burnsem, który był w tamtym czasie producentem o wielkiej renomie w świecie metalu. Wybraliśmy Toma Morrisa. Okazało się, że był to dla nas doskonały wybór.

Co porabialiście, gdy nie nagrywaliście? Tampa była mekką death metalu. Widzieliście może jakieś koncerty kapel stamtąd?

Chyba wszystkie, jakie się dało (śmiech). Na pewno widzieliśmy na żywo Morbid Angel i całą resztę (śmiech). Można powiedzieć, że byliśmy świadkami rozkwitu amerykańskiego death metalu.

„Renewal” jest ostatnią płytą z Robem Fiorettim. Co się wtedy stało, że odszedł?

Miał poważne problemy zdrowotne. Nie było szans, aby mógł spędzać parę miesięcy w roku na trasie. Przykra sprawa, ale nasze drogi musiały się rozejść.

Macie wciąż kontakt?

Nie za bardzo. Mamy na siebie namiary, ale nie kontaktujemy się.

Trzecim albumem w zestawie wznowień jest „Cause For Conflict” z 1995 roku. Szczególna płyta, bo na niej zadebiutował Christian „Speesy” Giesler, który jest w Kreator do dziś. Wróciliście po przerwie do Kalifornii, ale tym razem do Ocean Studios w Burbank. Na producenta wybraliście Vincenta Wojno. Czemu znów Kalifornia i akurat ten producent?

Na Vincenta zdecydowaliśmy się dlatego, ponieważ bardzo podobało nam się to, co zrobił na debiutanckim albumie Machine Head (Wojno był inżynierem dźwięku – red.). Poprosiliśmy go, aby wybrał jakieś fajne studio w Los Angeles, bo chcieliśmy nagrywać właśnie w tym mieście. Bardzo nam się tam podobało i dobrze pracowało.

 

Najwyraźniej lubiłeś przebywać w Kalifornii. Myślałeś kiedyś, żeby przenieść się tam na stałe?

Bardzo wiele razy. Jednak nic nigdy z tego nie wyszło. Jestem po prostu zbyt europejski i chyba w Europie przyjdzie mieszkać mi do końca moich dni (śmiech).

„Cause For Conflict” to jedyny album Kreator, na którym nie zagrał Ventor. Dlaczego wtedy wasze drogi się rozeszły i dlaczego na jego miejsce zatrudniłeś Joe Cangelosiego z Whiplash?

Joe był przyjacielem Franka Blackfire’a. A Ventor po prostu potrzebował odpocząć od zespołu. Miał wtedy jakieś poważne problemy osobiste i musiał je rozwiązać. W całej tej sytuacji plusem było też to, że Joe mieszkał wówczas w Niemczech. Nie musieliśmy więc szukać daleko. Wszystko doskonale się złożyło.

Jak poradził sobie Christian podczas sesji nagraniowej? To było chyba pierwsze tak poważne doświadczenie w jego karierze? Grał wprawdzie wcześniej w innych zespołach, ale Kreator to była jednak zupełnie inna liga.

Zgadza się, wcześniej nagrywał w studiu tylko demówki ze swoją kapelą. Z nami musiał pojechać na sesję do Kalifornii. Na pewno była to dla niego duża sprawa. Staraliśmy się przygotować wszystko tak, aby czuł się komfortowo i niepotrzebnie nie stresował. Wymagało to od nas pewnego wysiłku, lecz efekt w postaci płyty był tego warty.

„Renewal” uznawany jest za jeden z eksperymentalnych albumów Kreator. Z kolei „Cause For Conflict” jest wściekły, szybki. Momentami wyraźnie słychać na nim wpływy Slayera. Skąd się wzięła taka zmiana stylu między „Renewal” a „Cause For Conflict”?

Wydaje mi się, że taki, a nie inny kierunek muzyki na „Cause For Conflict” wynikał z tego, że w tym czasie skład Kreator był właśnie taki. Muzycy, którzy wtedy ze mną grali, dążyli właśnie do takiej bezpośredniej, dynamicznej muzyki i co ważne, potrafili ją znakomicie grać. Zwłaszcza mam na myśli Joe, który był świetnym perkusistą i umiał zagrać na różne sposoby, znakomicie zaaranżował partie bębnów. Skład Kreator zdeterminował też brzmienie tej płyty.

„Cause For Conflict” to również ostatni album, na którym zagrał Frank Blackfire. Czemu wtedy musieliście się pożegnać?

Dokładnie po latach tego nie pamiętam, ale wydaje mi się, że Frank miał wtedy jakieś poważne problemy osobiste. Stopniowo oddalaliśmy się od siebie, aż w końcu musieliśmy się pożegnać.

Pozostawałeś z nim w kontakcie po tym, jak pożegnał się z Kreator, gdy mieszkał w Brazylii?

Jak najbardziej. Gdy Kreator grał koncerty w Brazylii, Frank pojawił się na jednym z nich. Zagrał nawet gościnnie na gitarze w jednym kawałku. Cały czas jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Jeśli tylko się spotkamy, zawsze miło spędzamy czas. Wszystko jest między nami w porządku.

Zaskoczyło cię to, że Frank wrócił po latach do Sodom?

Trochę tak (śmiech). Ale w sumie to bardzo fajnie, że wrócił. Bardzo się cieszę. Dzięki temu będzie mógł pokazać większej liczbie ludzi, jak dobrym jest muzykiem. Solo jednak nie miał takiej siły rażenia. Trzymam za niego kciuki. Na pewno dobrze wyjdzie na tym powrocie i Sodom też będzie miał z tego wielki pożytek.

Okres, w którym pojawiły się płyty z tej serii reedycji, jest szczególny, ponieważ każdy z albumów jest zupełnie inny. Pod względem brzmienia, klimatu, aranżacji. Wyjątkowy jest oczywiście również ostatni ze wznawianych tytułów, „Outcast” z 1997 roku. Choćby z tego względu, że po ośmiu latach zdecydowałeś się nagrać nowy materiał w Niemczech. Skąd pomysł na to, aby tym razem nie jechać do Ameryki?

W tamtym okresie związaliśmy się z nową wytwórnią i chcieliśmy spróbować zrobić coś nowego w zupełnie innym otoczeniu. Nie mieliśmy też ochoty jechać na drugi koniec świata. Stąd po ośmiu latach wybór padł na studio w Niemczech. Poza tym w studiu mieliśmy gościa, który miksował album Rammstein, a brzmienie, które oni wtedy uzyskali, bardzo nam się podobało. To także jeden z ważnych powodów dla nagrywania w Niemczech.

„Outcast” była pierwszą z dwóch płyt, które Kreator nagrał z fantastycznym gitarzystą Coroner Tommym Vetterlim. Czemu właśnie jemu zaproponowałeś granie w twoim zespole?

Przyjaźniliśmy się od jakiegoś czasu. Kreator i Coroner zagrali wspólnie wiele koncertów.

Tak przy okazji, jesteś na pewno z Tommym w kontakcie. Nie podesłał ci przypadkiem do posłuchania jakiejś nowej piosenki Coroner?

(śmiech) Niestety, nic nowego od nich nie słyszałem. Sam nie mogę się doczekać.

„Outcast” był totalnym zaskoczeniem dla fanów. Zarówno z powodu brzmienia, jak i paru spokojniejszych momentów na płycie. Wtedy mówiło się, że to kontrowersyjna płyta, sam też tak mówiłem. Jednak po latach muszę stwierdzić, iż ten materiał całkiem nieźle się broni. Ciekawi mnie czy pamiętasz, co wtedy było dla ciebie główną inspiracją do napisania właśnie takiej muzyki, która nie zawsze jest tu thrashowa?

Chciałem przede wszystkim nagrać taki materiał, który będzie zupełnie inny od tego, co robiłem wcześniej. Zależało mi na spróbowaniu czegoś, czego Kreator nigdy do tamtej pory nie robił. Każdy styl ma swoje granice i reguły, ja chciałem wyjść poza to i zrobić coś po swojemu. „Outcast” to taki nasz odpowiednik filmowej dogmy. Podobnie jak duńscy filmowcy ustaliśmy sobie pewne reguły tworzenia, które niekoniecznie miały coś wspólnego z tym, co już kiedyś nagraliśmy. Nie zarejestrowaliśmy na przykład żadnych solówek. Napisaliśmy też krótsze piosenki. Tak wyglądała nasza dogma.

 

 

Nie da się ukryć, że choć to zupełnie inny Kreator, kilka piosenek z „Outcast” jest absolutnie fantastycznych, chociażby „Phobia”, którą przez lata grywaliście na koncertach, „Black Sunrise”, „Whatever It May Take”.

Mille, jest jeszcze jedno wydawnictwo Kreator, które pojawi się niebawem. To singel „Behind The Mirror”, który w limitowanym nakładzie pojawi się na picture discu z okazji Record Store Day 2018. Ciekawi mnie, jaka jest twoja opinia o tej inicjatywie? Popierasz Record Store Day?

Popieram, ponieważ takie inicjatywy uświadamiają ludziom, że gdzieś tam, niekoniecznie w głównym nurcie, jest jeszcze mnóstwo wartościowej muzyki.

Pojawiają się jednak głosy, że coraz mocniej zawłaszczają RSD wielkie koncerny płytowe.

I są to słuszne pretensje. To jest ta ciemniejsza strona Record Store Day. Niestety, chyba zawsze się ona objawia wtedy, gdy w grę zaczyna wchodzić coraz więcej pieniędzy. Gdy pojawia się krew, szybko zjawiają się rekiny (śmiech).

Wracając jeszcze do singla „Behind The Mirror”. Jest na nim fajny cover „Gangland” Tygers Of Pan Tang. Który z was wpadł na pomysł zinterpretowania tego kawałka?

Chyba wszyscy w zespole. Każdy z nas był wtedy fanem Tygers Of Pan Tang. Najbardziej ja i Ventor.

O Slayerze wspomniałem już w naszej rozmowie przy okazji płyty „Cause For Conflict”. Niedawno ogłosili, że zagrają pożegnalną trasę i znikną ze sceny. Co o tym sądzisz i jakie znaczenie dla ciebie ma lub miał Slayer?

Kiedy zaczynaliśmy grać z Kreatorem, byli dla nas ogromnie ważni. Metallica, Exodus i Slayer były wtedy dla nas najważniejszymi zespołami. Obecnie Slayer nie ma już dla nas aż takiego znaczenia. W naszych początkach czerpaliśmy z New Wave Of British Heavy Metal, z wczesnego Bathory, Possessed, a także z thrashu z Bay Area. I Slayera również. Zresztą, kto wtedy nie czerpał ze Slayera?! Venom także był dla nas ważnym zespołem.

Minęło już parę miesięcy, odkąd album „Gods Of Violence” zdobył szczyt notowania albumów w Niemczech. Powiedz mi, co czułeś, gdy dowiedziałeś się, że płyta twojego zespołu jest na pierwszym miejscu oficjalnej listy płyt twoim kraju?

Zrobiło mi się bardzo miło. Coś takiego jest oczywiście dla mnie ważne. Jednak dużo ważniejsze jest dla mnie to, że album podoba się naszym fanom. W końcu to dzięki temu, że odpowiednia ich liczba kupiła „Gods Of Violence” tuż po premierze, miało wpływ na to, iż Kreator znalazł się na szczycie listy. Jakkolwiek miłym przeżyciem by to nie było, fani zawsze będą dla nas najważniejsi.

Bardzo ci dziękuję za rozmowę.

Lesław Dutkowski

Polecane

Share This