Piękna starość

Relacja i zdjęcia z koncertu Patti Smith w warszawskim Parku Sowińskiego.

2014.08.20

opublikował:


Piękna starość

– Gdy siedziałam w hotelu, tu w Warszawie, oglądałam wiadomości. Oczywiście niczego z nich nie rozumiałam, bo były po polsku. Zdążyłam jednak zdać sobie sprawę, że wszystkie są do kitu – takie słowa padły w pewnym momencie z ust Patti Smith podczas niedzielnego koncertu w Parku Sowińskiego. 68-letnia wokalistka nadal czuje olbrzymią potrzebę wpływania na tłumy. Oczywiście w rozdmuchanym, amerykańskim stylu. Ze sceny usłyszeliśmy więc wiele patetycznych nawoływań do wolności, zmieniania świata, używania swojej siły. Hasła te były na tyle ogólne i wyświechtane, że wątpliwe, aby ktoś po powrocie do domu uznał, że Patti Smith zmieniła jego życie, poruszyła w nim zmysł wolnego, potężnego człowieka. Ale na koncercie tego typu skandowanie się sprawdziło. Szczególnie że gwiazda wieczoru nie mizdrzyła się do publiki tanimi chwytami czy kaleczonymi, polskimi zwrotami. Potrafiła za to przywołać np. Bruno Schulza w kontekście zamykającej całość piosenki „Rock N Roll Nigger”. – Bruno Schulz jest czarnuchem! – wykrzyknęła w pewnym momencie.

„Rock N Roll Nigger”, zagrany na bis (obok m.in. „People Have The Power”), był zresztą najgorętszym momentem koncertu. Hymn wszystkich wykluczonych Patti Smith zakończyła szaleńczym wyrywaniem strun – gdy została jej tylko jedna, rzępoliła na niej do upadłego. Może i było to z lekka pretensjonalne (w końcu cóż ciekawego w niszczeniu strun i gitar, kiedy wiadomo, że na backstage`u czekają nówki?) i do bólu rock`n`rollowe, ale w dramaturgię całego występu wpisywało się znakomicie. Tak samo jak wpisywały się inne obowiązkowe w setliście numery: stadionowe „Because The Night” czy „Gloria”. W tym ostatnim utworze Smith pozwoliła sobie na trochę więcej zabawy ze strukturą piosenki – ot, otwierające debiutancki album „Horses” zdanie o Jezusie, który nie umarł za jej grzechy, zostało przesunięte i wykrzyczane gdzieś w środku kompozycji.

Wiele kompozycji zostało zagranych poprawnie, być może nawet za bardzo – starczy, poczciwy, dziś trącący myszką rock brał wtedy górę. Były jednak również momenty zaskakujące. Muzycznie: „Beneath The Southern Cross”, gdzie ściana wchodzących sobie w słowo gitar (dwóch elektrycznych i dwóch akustycznych) przypominała o połowie lat 90., gdy płyta powstawała, a rynek miał jeszcze w pamięci niedawne rozboje shoegaze`u. Widowiskowo: „Banga”, tytułowy numer z ostatniej płyty. W trakcie jego wykonywania Smith najwyraźniej zgubiła kostkę do gitary i gdy zaczęła jej szukać wśród publiczności, trafiła na śmiałka, który podjął się zagrania kilku chwytów. W ten sposób fan z pierwszego rzędu został zaproszony na scenę, gdzie nie tylko mógł zaprezentować próbkę swoich gitarowych umiejętności, ale też szczeknąć kilka razy do mikrofonu – w końcu Banga to pies Poncjusza Piłata z „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa.

Krytycy mówią o studyjnych dokonaniach Smith: pięknie się starzeje. W domyśle znaczy to, że wciąż nie brakuje jej zaangażowania i pasji, a jednocześnie nie stara się kryć ze swoim wiekiem; przeciwnie, z doświadczenia czyni własny atut. Tę „piękną starość” jeszcze lepiej było widać na koncercie – piekielnie profesjonalnym, fantastycznie pomyślanym (jeśli chodzi o setlistę) i równie dobrze wykonanym. Smith bez trudu łączyła spoken-word z wrzaskiem i tym charakterystycznym, z lekka może obłąkańczym śpiewem, który znamy z pierwszych płyt. Odniosłem wrażenie, jakby swoją postawą zaskoczyła samych organizatorów, którym nie dość było krzesełek w amfiteatrze i postanowili postawić dodatkowe pod samą sceną – jakby chcieli z Parku Sowińskiego uczynić Salę Kongresową. Cóż, nie z Patti Smith.

Polecane

Share This