Winylowe podsumowanie 2014 roku – część 1

AC/DC, Foo Fighters i Leonard Cohen.

2015.03.03

opublikował:


Winylowe podsumowanie 2014 roku – część 1

2014 rokiem winyla był i basta! W Wielkiej Brytanii czarne krążki zakończyły rok z wynikiem ponad 1,3 miliona sztuk, już we wrześniu wynik z 2013 roku został pobity! W USA przekroczyły 9 milionów sztuk! Polskich danych nie mam, ale wystarczy zerknąć do dowolnego sklepu, który sprzedaje muzykę, aby zauważyć nagły rozrost półek z czarnymi płytami, lub spojrzeć na fora czy grupy facebookowe, które powstają jak grzyby po deszczu. I dobrze!

O płytach, które ujrzały światło dzienne w roku 2014 pisałem w poprzednich odcinkach „33 1/3”, jednak ciekawych albumów było tak dużo, że warto jeszcze cofnąć się o kilka miesięcy i zerknąć na winylowe premiery. Wybrałem spośród nich krążki ciekawe zarówno muzycznie, jak i wizualnie. Dziś część pierwsza, kolejne już niebawem!

AC/DC

Trudno znaleźć zespół bardziej oddany rockowej tradycji niż AC/DC. Panowie w zasadzie nie zmieniają swojego instrumentarium od początku swojego istnienia, a ich albumy nie zawierają w sobie wielkich niespodzianek – przy okazji każdej kolejnej płyty kwintetu możemy być pewni, że znajdzie się na niej solidna dawka hard rockowego wymiatania. Choć trzeba uczciwie przyznać, że zespołowi zdarzały się wycieczki w kierunkach nieco ostrzejszych: czasem przester był mocniejszy, a bębny bardziej z przodu. Jednak po „The Razor`s Edge” AC/DC postanowili wrócić do brzmień bardziej konserwatywnych, choć szczerze mówiąc ich kolejne, wydane po tym znakomitym albumie płyty trochę wiały nudą (a wierzcie mi, znam każdą nutę z dyskografii tej formacji). Aż do „Rock Or Bust”…

Na tym krążku zgadza się wszystko – od pierwszego uderzenia w struny w otwierającym, tytułowym utworze, który jest (kolejnym zresztą w karierze) swoistym credo australijskiej kapeli („In Rock We Trust/It`s Rock Or Bust!” w chwytliwym refrenie) soczyste, rockowe riffy rozbrzmiewają z prawej i lewej, perkusja jak zawsze leci prosto i lekko kołysze, bas pływa w tle, a nad wszystkim góruje chrapliwy głos Briana Johnsona, wspierany chórkami Cliffa Williamsa i Steve`a Younga, przerywany jedynie na ostre, niczym brzytwa solówki Angusa Younga. Płyta jest krótka – trwa nieco ponad pół godziny i to kolejny dobry krok. Bo jest konkretnie i już. Bez zbędnego marudzenia i wypełniaczy.

A winylowe wydanie? To prawdziwa uczta dla zmysłów. Obok znakomitego brzmienia i świetnego miksu na czarnej płycie dodatkowo dostajemy przepiękne wydanie całości: trójwymiarowa okładka, gatefold ze schowanym w lewej części pięknym, 24-stronicowym albumem z czarno-białymi fotografiami. Prawa część kryje właściwy krążek, zapakowany w kopertę z kolejnymi zdjęciami, pokazującymi przywiązanie do rockowej tradycji oraz… białą kopertkę z płytą CD. Fajny prezent, przyda się w samochodzie.

Przyznam, że „Rock Or Bust” bardzo miło mnie zaskoczył. Nie spodziewałem się powrotu weteranów w tak dobrej formie. Teraz tylko czekać na ich koncert – pamiętajcie: 25 lipca 2015!

Foo Fighters

Pozostajemy w temacie analogowych brzmień, bo oto przed nami kolejni wielbiciele „staroci”, czyli Foo Fighters. Dave Grohl udowodnił swoją miłość do klasycznego sposobu nagrywania filmem „Sound City”, opowiadającym o znanym studio nagraniowym. Pamiętam też, gdy widziałem Foos trzy i pół roku temu na niemieckim Highfield Festival, Dave grzmiał ze sceny: „prawdziwego rock n` rolla gra się na gitarach, a nie za pomocą komputerów!”… Słusznie prawi!

Niemniej jednak nowy album Amerykanów został przez wielu odebrany dość chłodno. Z drugiej strony pamiętajmy, że mamy do czynienia z krążkiem, który jest swoistą ścieżką dźwiękową do filmu, stąd brak myśli przewodniej, który zresztą w ogóle mi nie przeszkadza. Raczej cieszy to, że kolejne kawałki były nagrywane w różnych studiach nagraniowych, rozrzuconych po całych Stanach, dzięki temu brzmią różnorodnie. A do tego pojawiają się w nich ciekawi goście (jak choćby Joe Walsh – jeden z gitarzystów Eagles).

Słuchanie płyty daje dużo radości – kolejne gitary, które pojawiają się w różnych miejscach sceny, przyjemnie krzyczący głos Dave`a, soczysta sekcja – to wszystko sprawia, że album posłużył mi, jako jeden z kilku których użyłem do przeprowadzenia testów nowych kolumn. Wystarczy posłuchać pierwszego na płycie „Something From Nothing”, żeby usłyszeć to, o czym piszę. Albo „Congregation”, w którym w pewnym momencie mamy wyciszenie i pojawiające się po prawej i lewej leniwe partie gitar z powoli narastającym nad nimi mocnym riffem i „rozpędzającym” się wokalem. W ogóle cały album brzmi bardzo „analogowo” i ciepło.

A wydanie? Brawa dla wytwórni: całość opakowana jest w bardzo solidny, kartonowy gatefold (wytrzymał nacisk mojego 10kilogramowego Maine Coona, który nieopatrznie się po nim przespacerował). Lewa kieszeń tym razem nic w sobie nie kryje, w prawej za to mamy album, kod do ściągnięcia wysokiej jakości plików MP3 i drugą, kartonową kopertę, zadrukowaną z jednej strony pocztówkami z miast, które zespół odwiedził podczas nagrywania płyty i tekstami z drugiej. Do tego czarno – białe zdjęcia na stronach 2 i 3. I jeszcze jedno –  okładka płyty jest dziełem samym w sobie, a na winylu możemy beż użycia lupy obejrzeć szczegóły futurystycznego miasta i zabawić się w „znajdź więcej ósemek”. I na tym właśnie polega magia winylowych okładek!

Leonard Cohen

Czas na radykalną zmianę klimatu – przenieśmy się do krainy łagodności i posłuchajmy Leonarda Cohena. Ten popularny w naszym kraju artysta wydał właśnie nowy album, zatytułowany… „Popular Problems”. Podszedłem do niego trochę jak do przysłowiowego jeża, ale po położeniu igły na krążek mocno się zdziwiłem… Bo zamiast ckliwych pieśni usłyszałem przyzwoite, zanurzone w bluesie i folku nastrojowe piosenki. Choć nie jest idealnie – jak na mój gust melodeklamacje Pana Leonarda lepiej brzmiałyby bez dodatkowych damskich chórków, które nieco „rozmywają” całość i tak słucha się tego krążka bardzo przyjemnie. W tle pojawiają się a to plamy Hammonda, lub fortepianu, a to dęciaki… Jest też gitara i skrzypce. A owe instrumentarium jest trzymane w ryzach przez spokojną sekcję rytmiczną. Nad wszystkim góruje chrapliwy głos Cohena, bardzo mocno wyciągnięty w miksie do przodu, dzięki czemu można się weń niemal „zanurzyć”. Poza w sumie dwoma piosenkami (momentami skoczny i niestety psujący klimat „Did I Ever Loved You” i świetny, transowy „Nevermind” z orientalnymi zaśpiewami) album nadaje się na spokojny wieczór, choć tekstowo bywa dość mrocznie. No, ale cóż – mamy w końcu do czynienia z dojrzałym artystą, a nie popową gwiazdką, prawda?

Jeszcze dwa zdania o wydaniu: standardowa okładka kryje w sobie krążek w papierowej kopercie, na której, po jej obu stronach znalazły się teksty i grafiki. Ale to nie wszystko – oprócz winyla w kopercie mieści się też płyta CD.

Tyle na dziś, niebawem kolejna część podsumowania. Oj, jest o czym pisać! Do przeczytania zatem!

Polecane

Share This