Lenny, głupcze!

Sprawdź naszą relację z koncertu na warszawskim Torwarze


2011.11.12

opublikował:

Lenny, głupcze!

Zdaje się, że o klasie koncertu świadczyć może zachowanie koników… to teoria wysnuta spontanicznie, ale coś chyba w tym jest. Zanim na Torwarze pojawiła się Olivia Anna Livki w roli supportu Lenny`ego, koniki już rozpaczliwie szukali jakichkolwiek biletów do odkupienia. Bezskutecznie. Torwar powoli zasysał tłum w swe mało kameralne wnętrza…

Na tych, którzy zdecydowali się zobaczyć Livki w akcji czekała nagroda – ze trzy kwadranse niesamowitej muzyki generowanej przez cudownie szaloną basistkę w duecie z dośpiewującą chórki perkusistką. Od bluesa, przez funk, rock po… Bóg jeden raczy wiedzieć co! Olivia jest nieuleczalnie „chora na muzykę”, co zdiagnozowaliśmy w rozmowie z nią na kilka dni przed tym występem. I zaraża wszystkich dookoła. Bez wyjątku. Celnie waliła klangiem po ryjach, żyły wyszarpywała punkowymi riffami a zadane rany koiła nie tylko szerokim uśmiechem, gdzieś między szamańsko-etnicznymi elementami spontanicznego show.

Tak jak z wielkim sceptycyzmem podchodzę do wszystkiego, co wyplują z siebie telewizyjne „talent-show”, tak w tym przypadku ściskam kciuki i obgryzam paznokcie po łokcie. Chętnie zobaczyłbym ją na Open`erze przed taką Bjork (taka wiadomość dotarła do nas, przed koncertem Kravitz`a) i szczerze żałuję, że nie widziałem jej na Off Festivalu.

Dość o supporcie. Wczoraj mieliśmy w Warszawie jeden z kilku najważniejszych koncertów w tym roku. Serio. I żeby nie było – psychofanem Lenny`ego nie jestem. Do ostatnich płyt raczej nie wracam za często, specjalnie nie ma do czego. Ale przyznaję, ostatnią płytą „Black and White America” powrócił w wielkim stylu, w profesorski sposób zamykając usta wszystkim takim rozczarowanym jak ja.

Ale co tam płyta! To, co wczoraj zaprezentował na Torwarze, to mistrzostwo świata. Jeśli ktokolwiek nie był do końca przekonany do Kravitz`a, to po pierwszych trzech numerach, które mogliśmy fotografować: „Come On Get It”, „Always On The Run” i „American Woman” jadł z ręki gwiazdorowi. A gwiazdor robił swoje. Gwiazdorzył. Ktoś inny zebrałby tęgie baty za takie zachowanie, ale nie Jego Wysokość Lenny. Ta cała celebracja każdej przerwy między utworami, te wystudiowane pozy, chłonięcie aplauzu, emfaza… Może i komiczne, ale co tam… taki on już jest. I ani za grosz nie trąci to kiczem, bo to zawodowiec. Mistrz świata i okolic w tym co robi na scenie. I jeśli na każdym z koncertów w trasie publiczność słyszy o tym, że jest wyjątkowa, że Lenny bez niej byłby niczym, że dziękuje i szanuje, i że tego wieczoru mogliśmy być gdzieś indziej a wybraliśmy jednak jego koncert… itd, itd… to ja to kupuję, tak jak pękający w szwach Torwar.

Kupuję i jem z ręki nie tylko Lenny`emu, ale i całemu zespołowi. Choć ze starego składu pozostało niewiele, to… różnicy nie widać. A właściwie to nie słychać. Mistrzowskie, świeże aranże Kravitz`owych evergreen`ów porywały z miejsca, równocześnie przykuwając uwagę smaczkami i ekstra dodatkami. Tak było praktycznie z każdym numerem począwszy od „Fields Of Joy”, przez magiczne „Stand By My Woman” po tyleż drapieżne co kłamliwe „Rock And Roll Is Dead”… Bardzo fajnie rozegrano oprawę graficzną show z trójkątnymi ekranami po bokach. Te przydały się zwłaszcza tym, co zaleźli się daleko na płycie.

Na słowa uznania zasłużyła sobie skromna sekcja dęta (jakby od niechcenia obsługująca też perkusjonalia). Nie mniejszym bohaterem wieczoru od gitarzysty Craiga Rossa był saksofonista Harold Todd, a trębacz Ludovic Louis usłyszał gromkie „Sto lat” z okazji urodzin.  Nasze „Sto lat” zdaniem Lenny`ego miało więcej energii niż jakieś tam smutne, śpiewane na pięć „Happy Birthday”.

Po usługi sekcji rytmicznej pewnie stoi długa kolejka, bo bez specjalnych fajerwerków skutecznie napędzali cały koncert. Najmniej eksponowanym aktorem był klawiszowiec George Laks, a szkoda – bo to, co ten skromny człowiek wyczyniał za swoimi parapetami to klasa sama w sobie.

Setlistę, która mogłaby być aktualnym „The Best Of” Kravitza zamykał kultowy już „Are You Gonna Go My Way”, odegrany na kosmicznym wiośle znanym z teledysku. Brakowało tylko dreadów 😉

Na bisy długo czekać nie trzeba było, za to były one dłuuugie. Zaczęły się od kameralnego wykonania „I Belong To You”. Wiem, że słowo „kameralny” w odniesieniu do Torwaru brzmi dość zabawnie, ale wyobraźcie sobie jedynie Rossa (z akustyczną gitarą) i Kravitz`a siedzących na krawędzi pustej sceny… i ta – jedna z niewielu nie wyreżyserowanych chwil – kiedy w tłumie pod sceną na czyichś ramionach pojawia się mały chłopiec, którego wyciągniętą dłoń chwyta Lenny śpiewając tytułowe słowa utworu… A kiedy już tłum odśpiewał po raz obernasty refren „I Belong To You”, na scenę cichutko wkradł się Todd ze swoim saksofonem.

Finałowe „Let Love Rule” trwało ze dwadzieścia minut! Poza obowiązkowymi chóralnymi śpiewami i gimnastyką pod dyktando gwiazdy wieczoru, niemalże każdy miał szansę przybić piątkę z Lenny`m… ten bowiem zafundował sobie triumfalno-dziękczynny przemarsz przez całą halę Torwaru, docierając do najbardziej oddalonej platformy kamerowej, z której nie tylko prowadził wielotysięczny chór, ale i zasłuchiwał się w kunsztowne wariacje swojego zespołu. Ale to, to już zobaczcie sobie gdzieś na You Tube, bo podczas samych tylko bisów „komórkowcy” zarejestrowali pewnie ze sto lat materiału video 😉

Za zatem, parafrazując słynne słowa Ronalda Reagana Clintona o gospodarce… Lenny, głupcze!
(za pomyłkę obu prezydentów przepraszam, proszę, nie wypowiadajcie wojny mojemu krajowi…)

 

Polecane

Share This