Natalia Kukulska relacjonuje dla nas North Sea Jazz (dzień II)

Przepraszająca, chora Chaka Khan, pełen wdzięku, niezawodny John Legend i inni na scenach holenderskiego festiwalu.


2015.07.20

opublikował:

Natalia Kukulska relacjonuje dla nas North Sea Jazz (dzień II)

Odrobinę mądrzejsi o to, jak się poruszać po terenie festiwalu, doceniając możliwość posiadania akredytacji dla prasy, która chociażby wejście na teren festiwalu North Sea Jazz czyniła znacznie prostsze, weszliśmy ponownie w paszczę lwa. Drugi dzień to kolejna sztuka wyboru z niezwykle atrakcyjnej oferty koncertowej. Przyznam, że mam kilka niedosytów, czyli pominiętych atrakcji. Poprzedniego dnia opuściliśmy z Michałem wspólny koncert Chicka Corea i Herbiego Hancocka, a tym razem serce złamała mi niemożliwość bycia na występie mojego ukochanego Jamiego Culluma. Chociaż widzieliśmy już wcześniej koncerty tychże artystów, to świadomość, że są na wyciągnięcie ręki i fakt, że nie trzeba było, jak w przypadku koncertu Culluma jechać specjalnie do Berlina by go zobaczyć, stanowił swoistą ironię. Dodam, że to nie był tylko wybór kosztem chęci zobaczenia koncertów innych artystów. Wymienione gwiazdy grały na tzw. koncertach plus. Nie tylko były one dodatkowo płatne, ale też bilety rozeszły się na nie w tempie, które jak się okazało znacznie nas przerosło.

Saksofonistów było wielu… Przeglądając składy wykonawców z poprzednich lat, mam wrażenie, że właśnie w tym roku było ich wyjątkowo dużo. Dużo, ale bardzo różnych i wybitnych w swoich specjalizacjach.

Pierwszy – za przeproszeniem – zaliczony koncert to David Sanborn Electric Band. Warto posłuchać jednego z najważniejszych przedstawicieli i pioniera fusion. To właśnie jego frazy dominują w popowych produkcjach lat 80. największych światowych gwiazd. Słynny muzyk sesyjny, który grał również w z wieloma przedstawicielami jazzu i electric jazzu okazał się gwarancją świetnego brzmienia koncertu. Band brzmiał wzorcowo i choć nie było nic zaskakującego i odkrywczego, to miło posłuchać altowego saksofonu w takim wydaniu.

Kolejnym punktem na mapie Norh Sea Jazz był Brian Blade, którego nie mógł przegapić mój mąż, który też zajmuje się perkusją po godzinach 😉 albo inaczej – godzinami… Jest jednym z największych malarzy wśród jazzowych perkusistów. Pięknym kolorem koncertu Briana Blade’a & The Fellowship Band było brzmienie klarnetu basowego, instrumentu, który po prostu działa na moje zmysły. Niezwykle lotna wymiana fraz między dwoma znakomitymi saksofonistami odwróciła do czasu uwagę od problemów technicznych, które miał na scenie Blade. Dało się zauważyć lekką irytację bębniarza, który w pewnym momencie dał upust swoim nerwom krzycząc coś do technika. Było o tyle ciekawe, że złe emocje przełożył na grę, której dynamika znacznie wzrosła i dała pretekst do nowej myśli muzycznej, którą podchwycili inni muzycy i doceniła brawami publiczność.



Brian Blade & The Fellowship Band

W drodze na kolejny koncert zatrzymał nas występ na plenerowej scenie Mississippi, na który wcale nie planowaliśmy pójść. The BvR Flamenco Big Band to bardzo ciekawe połączenie klasycznego i starego gatunku jakim jest flamenco z nowocześnie zaaranżowanym i grającym big bandem. Jak dowiedzieliśmy się z konferansjerki, którą prowadził dyrygent, kompozytor i aranżer całego projektu, połączenie tych światów muzycznych było dla niego naturalne, bo wynikało z drogi, którą przeszedł. Rodzice Bernarda van Rossuma pochodzą z Anglii i Holandii, a on sam dorastał w Hiszpanii i studiował w konserwatorium w Barcelonie. Znakomicie wykonane, ciekawe kompozycje dopełniał głos śpiewaczki i tancerki flamenco. Publiczność reagowała entuzjastycznie.

Bardzo mocnym przeżyciem było dla nas spotkanie na scenie z Chaką Khan. Legenda muzyki soulowej, w zasadzie ikona, która została przedstawiona jako królowa funku stała się sensacją festiwalu. Artystka, która słynie z nieziemskiego głosu, wielkiej mocy i umiejętności, której to zalety sprawiły, że sprzedała w sumie ponad 70 milionów płyt – poddała się. Tak, koncert został przerwany. Gdy tylko usłyszałam pierwsze dźwięki, pomyślałam, że coś jest nie tak. Omijała trudniejsze partie, nie wchodziła na górne rejestry, głos niestety się łamał, prawdopodobnie na skutek stresu zaczęła nawet śpiewać nieczysto… Ludzie zaczęli gwizdać, oscentacyjnie schodzić z trybun zatykając uszy i kiwając z niesmakiem głowami. Byłam przerażona. Chaka dawała sygnały chórkowi, by śpiewał  za nią i w pewnym momencie pokazała muzykom gest, że nie da rady, że więcej już nie uciągnie. Przerwała koncert mocnym: stop. Zapadła cisza. Artystka przyznała się do problemów z głosem, tłumacząc je chorą tarczycą i zapaleniem krtani. Ze ściśniętym gardłem zapewniła, że chciałaby publiczności dać tylko to co najlepsze, że bardzo ją szanuje i próbowała podjąć wyzwanie, by nie odwoływać koncertu, ale jednak nie da rady śpiewać dalej. Miała świadomość, że wszyscy to już słyszą. Zapewniła o swojej miłości, zaprosiła na inne koncerty i ze łzami w oczach zapowiedziała koniec występu. Ludzie byli poruszeni. Sama się poryczałam, bo wiem jakie to musiało być dla niej trudne. Dostała wielkie wsparcie od publiczności w postaci gromkich braw, które były dowodem zrozumienia. Ciekawostką było to, że jej muzycy nie przestali grać. Wykonali jeszcze kilka utworów, a znakomity chórek podzielił się partiami solistki. Niespodziewanie na scenę wszedł na jeden utwór holenderski wokalista i autor piosenek Jett Rebel, którego występ odbył się na tej samej scenie przed koncertem Khan. Wykonując niezwykle energetycznie utwór „Tell Me Something Good”, rozgrzał słuchaczy do czerwoności i wywołał prawdziwe szaleństwo. Wszyscy już zdążyli zapomnieć, o tym co przed chwilą miało miejsce na scenie, choć muszę przyznać, że mnie ta porażka Chaki Khan trzymała dość długo w nostalgicznym nastroju.

Chaka Khan

To jest właśnie live – wszystko się może zdarzyć a artyści są z krwi i kości. Nie wystarczy nacisnąć play. Na otarcie łez mój mąż zabrał mnie na prawdziwą jazzową frytę. Dla niewtajemniczonych, wytłumaczę, że tym słowem określa się potocznie w języku polskich jazzmanów – free jazz. Trochę nie moja bajka, bo jest to muzyka dla prawdziwych koneserów tego gatunku. Ale w najlepszym, kultowym wydaniu – Wayne Shorter Quartet. W składzie kwartetu same gwiazdy: Wayne Shorter – saksofon, Danilo Perez – fortepian, John Patitucci – kontrabas i widziany przed nas po raz drugi tego dnia Brian Blade – perkusja. Dało się odczuć, że porozumienie między muzykami daje im wielką radość. Zwłaszcza w momentach, gdy z dość impresyjnego grania, chaosu i swoistego wytrysku świadomości, kształtowała się jakaś wspólna fraza i myśl. Takie momenty natychmiast doceniała licznie zgromadzona publiczność, którą wyrywało to z pewnego letargu, kontemplacji i skupienia. Weszliśmy w inny wymiar muzykowania.

Świetne jest to, że zawsze na tego typu festiwalach jest szansa na poznanie nowych artystów, którzy nieoczekiwanie podbijają twoje serce. Tak było w przypadku wokalistki z Amsterdamu, która nazywa się Sarah Jane. Koncert był hipnotyzujący. Genialny wokal, temperament, który soulowemu śpiewaniu dodawał aktorskiego sznytu. Wokalistka nie zostawiała rezerwy, dawała z siebie sto procent. Perfekcyjnie przygotowany występ, przemyślany i zaskakujący ale najprostszymi środkami wyrazu. Artystce towarzyszył nieziemski chórek, który stanowił z nią całość wokalną i wizualną. Wdzięk i kontaktowość solistki podparte wielkim talentem spowodowały kompletny brak dystansu publiczności. Mały, ale świetny skład bandu grał niezwykle stylowo i nowocześnie, a wyeksponowane przez to głębokie brzmienie elektronicznego syntezatora Mooga, ucieszyło nasze pyski. Bawiliśmy się świetnie. Płyta już kupiona.



Sarah Jane

Wystarczyło nam czasu i sił  jeszcze na dwa koncerty. Jazzowy i popowy. Choć podziały gatunków były tu bardzo płynne. The Bad Plus Joshua Redman to projekt świetnego trio ze znakomitym młodym saksofonistą reprezentującym modern jazz, który ma już na koncie dwie nagrody Grammy. Dla mnie była to muzyka znacznie bardziej przyswajalna w stosunku do koncertu Shortera. Poza wspomnianą wcześniej tzw. frytą można było usłyszeć naprawdę ciekawe tematy, a wokół nich delektować się kunsztem instrumentalistów. Atmosferze dopomogła dowcipna konferansjerka z angielskim poczuciem humoru, prowadzona przez kontrabasistę Reida Andersona.

Po drodze na finałową atrakcję zatrzymały nas na chwilę dość mocne dźwięki. Połączenie heavy metalu z jazzem? Można i jest to bardzo ciekawy projekt, za którym stoi jak się okazało francuski saksofonista Guillaume Perret & The Electric Epic.

Występ ostatniego artysty mieliśmy okazję oglądać niedawno w Polsce. Niezwykła klasa, perfekcyjna intonacja i wykonanie oraz wielka pasja, jaką wkłada w to co robi John Legend, stawiają go na świeczniku wśród popowych gwiazd. Niezawodny, pełen wdzięku Legend prezentując autorski, chwytliwy repertuar zostawił wypełnioną po brzegi największą halę w rozśpiewanym nastroju. Właśnie w takim, wychodziliśmy z miejsca zdarzenia, płynnie przemieszczając się krok po kroku do metra… do hotelu… do pozycji horyzontalnej, która była wybawieniem dla zmęczonego ciała i nakarmionego ducha. 

Polecane

Share This