Niemal dwugodzinne misterium – relacja z III dnia Open`era

Wśród gwiazd m.in. Mumford & Sons, D`Angelo, Swans i The Prodigy.


2015.07.06

opublikował:

Niemal dwugodzinne misterium – relacja z III dnia Open`era

Mumford & Sons to znakomity zespół festiwalowy. Naprawdę! Ich piosenki porwały tłumy, a ja przypomniałem sobie, jak trzy lata temu zaskoczyła mnie ilość fanów pod główną sceną w czasie ich koncertu. Jak na zespół, w tamtym czasie niemal nieobecny w polskich mediach, zebrali ich naprawdę sporo. Siła Internetu?

Dziś Mumfordzi są w wyższej festiwalowej lidze i ich popularność już nie dziwi. Choć fani jednak bardziej żywiołowo reagowali na starsze piosenki, te bardziej „skoczne i ludyczne”, niż na nowe, podlane rockowym sosem. Nie zmienia to faktu, że ich koncert na Open’erze, będący miksem starego i nowego był bardzo udany.

Choć ja od początku ich występu czułem lekki niepokój. Wiedziałem bowiem, że już niebawem, już o 22.30 na Alter Stage rozpocznie się koncert Swans. Ich pojawienie się w line-upie Open’era zostało odebrane przez fanów z lekkim zdziwieniem. Nie jest to bowiem, w przeciwieństwie do wyżej wymienionych Mumford & Sons gwiazda, która przyciąga tłumy i tym tłumom serwuje „fajną” rozrywkę. To zespół, grający muzykę trudną i wymagającą. A przy tym cholernie głośną. Ich sztuki odbiera się niemal fizycznie: werbel świdruje czaszkę, basy szarpią trzewia a gitary robią papkę z mózgu. Po takiej ilości emocji i decybeli człowiek nie ma siły na nic innego. Tak, koncert Swans to misterium. Tfu, Misterium! Które na Open’erze trwało niemal dwie godziny.

Główną postacią, szamanem rzec by można, jest Michael Gira – długowłosy starszy pan, który przechadza się po scenie, a to intensywnie przyglądając się pracy kolejnych muzyków swojego składu, jakby chciał im powiedzieć – „pomyl się, a zginiesz”, a to zerkając na publiczność, co jakiś czas dyrygując nią w specyficzny sposób. Zerknąłem i ja, w pewnym momencie oglądając się za siebie – zdecydowana większość tych kilkuset osób, które zebrały się w namiocie przewyższała festiwalową średnią wieku o dobre 10 lat. I założę się, że nie było tu zbyt wielu przypadkowych osób. A jeśli się pojawiały – szybko odpływały w innym kierunku.

Z drugiej strony, mimo tej ściany dźwięku jest tu i miejsce na poczucie humoru: „chcecie bisu? Mam dla Was jeszcze jedną piosenkę”, powiedział Gira na koniec koncertu. I zaśpiewał jakąś ludową, sprośną przyśpiewkę. Ot, żeby nie było za poważnie.

Poważnie było za to na koncercie Jonny`ego Greenwooda. Jego koncert spowodował dość dziwną sytuację: w pewnym momencie na wszystkich scenach – poza namiotową – zapadła cisza. To ukłon ze strony organizatorów, którzy mieli świadomość kruchości muzyki Greenwooda i klasycznej orkiestry – London Contemporary Orchestra, która mu towarzyszyła i nie chcieli, aby ową kruchość zburzyły dobiegające z innych scen dźwięki.

Greenwood wykonał garść kompozycji, zarówno swoich jak i swoich ulubionych kompozytorów. Wspierał się elektroniką, nakładając na siebie kolejne partie gitary i tworząc wielobarwne tekstury. Zachęcał też do udziału w występie, prezentując specjalną aplikację, dzięki której można było „współtworzyć” jeden z utworów. Publiczność podzieliła się na kilka grup: jedno słuchali go w skupieniu, inni co jakiś czas dawali upust emocjom pokrzykując, a była też dziewczyna, uskuteczniająca coś w rodzaju baletu. Intrygujący obrazek.

Dziewczyny w wiankach na głowach to z kolei obrazek, który towarzyszył koncertowi Of Monsters & Men. Pięknie to wyglądało w zachodzącym, lipcowym słońcu. W ogóle mam wrażenie, że Open’er to festiwal sfeminizowany. Dziewczyn jest więcej. I dobrze. A muzyka Monsters & Men dobrze nadaje się do ilustracji tego sielskiego obrazka, sam zespół zebrał pod sceną niemal tyle osób, co Mumford & Sons.

Szczęścia do publiczności nie miał natomiast D`Angelo (na zdjęciu). Niesłusznie, bo zagrał znakomity koncert. Tak powinno się grać funk/r`n`b/soul – znakomici muzycy, świetne wykonanie, customowe, błyszczące gitary, przywodzące na myśl Bootsy`ego Collinsa, czy Prince’a. Szkoda, że słuchało go tak mało osób, bo był to show na najwyższym poziomie.

Co jeszcze? Na koncercie Jose Gonzalesa było sielsko i sympatycznie, ponoć zdarzyły się jakieś łzy szczęścia, uronione przez którąś z nastoletnich fanek. Thurstoona Moore’a nie widziałem – biję się w piersi. No cóż, „you can’t always get, what you want”, jak śpiewał klasyk. Wiecie, kto?

Aha, no i The Prodigy – zostawiam ich na sam koniec. Zgromadzili pod sceną bodaj największy tłum, atakując uszy słuchaczy utworami i nowymi i starymi. Było, jak być powinno – głośno i mrocznie.

Polecane

Share This