Rok 2013 – 12 miesięcy, 12 płyt

Autorskie podsumowanie mijającego roku.


2014.01.02

opublikował:

Rok 2013 – 12 miesięcy, 12 płyt

Tylko jedna płyta na jeden miesiąc. Brutalne i niesprawiedliwe, ale trudno. W żadnym razie nie należy traktować poniższego zestawienia jako tegoroczne TOP12, szczerze mówiąc płyta z lipca jest tutaj tylko z powodu ogólnej wydawniczej mizerii w tym okresie. Z drugiej strony w czerwcu, wrześniu czy październiku znakomitych krążków było tak dużo, że wybranie jednego wiązało się z krzywdzeniem pozostałych.

Wśród tych 12 płyt jest jedna specjalna. Choć nie jestem zwolennikiem wartościowania muzyki, ta jedna zasługuje na specjalne wyróżnienie. To chyba pierwszy raz odkąd świadomie słucham muzyki, gdy płytą roku jest dla mnie album polskiego wykonawcy.

Wstępna selekcja zakończyła się na poziomie ok. 70 tytułów, potem były kolejne cięcia i tak doszliśmy do 12 krążków. 2013 zapamiętam jako rok z niewielką ilością genialnych debiutów, za to z drugiej strony mamy demonstrację siły weteranów.    

Styczeń: Riverside – „Shrine Of New Generation Slaves”

Żadnych wątpliwości, żadnej konkurencji. Na piątej płycie Riverside odświeżyli nieco formułę swojego grania, dodali nieco zaskakujących elementów i generalnie zdefiniowali swoją muzykę na nowo. W wielkim stylu. Styczeń to czas niewielu premier, rynek dopiero budzi się po sennym grudniu, więc i rywali Polacy mieli niewielu. Z drugiej strony z tak znakomitą płytą mogliby konkurować absolutnie z każdym. Warto zwrócić uwagę na debiutanckie albumy Jake`a Bugga i ASAP Rocky`ego. To jednak zaledwie ciekawostki pozostające w cieniu warszawskiego kwartetu. Mocne otwarcie zapowiadało dobry rok.

Luty: Jamie Lidell – „Jamie Lidell”



O miano hitu lata walczyli w tym roku Daft Punk („Get Lucky”) i Robin Thicke („Blurred Lines”). Zupełnie niepotrzebnie, ponieważ konkurencję już w lutym zdystansował Jamie Lidell ze swoim „Big Love” z płyty „Jamie Lidell”. Niekoniecznie ma to odbicie w statystykach (żałosne 53 tysiące wyświetleń klipu w ciągu sześciu miesięcy), ale faktem jest, że Jamie swoim nowym, elektroniczno – tanecznym, wcieleniem uczynił luty jednym z najbardziej słonecznych i gorących miesięcy tego roku. Bardzo dobre płyty wydali Foals, Tegan And Sara oraz Steven Wilson, warto odnotować „warszawską” płytę Stanisławy Celińskiej oraz krążek Atoms For Peace – projektu, w który zaangażowani są m.in. Flea z Red Hot Chili Peppers i Thom Yorke z Radiohead. Był jeszcze nowy album Nicka Cave i jego The Bad Seeds. Długo czekałem, liczyłem, że mnie zachwyci. Nie zachwycił.

Marzec: David Bowie – „The Next Day”



Bezpieczny i przewidywalny wybór. Ale i jedyny możliwy. Justin Timberlake stara się maksymalnie komplikować swoje piosenki, tymczasem Bowie idzie w dokładnie przeciwnym kierunku – prostota, prostota i jeszcze raz prostota. Do tego fantastyczne melodie, świetne refreny pełne łatwo zapamiętywalnych motywów – słowem rozrywka najwyższej próby. A nawet rozrywka podniesiona do rangi sztuki. Wszystko zrobione o tak po prostu, bardzo naturalnie, bez żadnej spiny. Bowie wrócił i najprostszymi środkami sprowadził wszystkich do parteru. Co słychać u konkurencji? Dobrze zapowiadała się płyta „The Golden Age” Woodkida. Niestety, twórczość Francuza serwowana w większej dawce rozmywa się i znacznie osłabia siłę rażenia. Tej nie brakuje natomiast na płycie Polskiego Karate – to z pewnością jedno z najciekawszych zjawisk tego roku na rodzimym hip-hopowym poletku. No i miło było poznać Panią Galewską. Ot sympatyczna artystka, której warto przyjrzeć się uważnie w przyszłości.

Kwiecień: The Ocean – „Pelegial”

Najpierw krótko o tych, którzy byli blisko. „Sięgając bowiem po teksty mistrzów polskiego podziemia sprzed 20 lat, Vienio – chcąc, nie chcąc – obnażył pustosłowie i treściowy uwiąd wielu współczesnych produkcji” – pisał o płycie „Profil pokoleń” Artur Rawicz. Zgadzam się w całej rozciągłości. Nie wypada nie zauważyć dobrego debiutu Rudimental i nowej, dojrzalszej, płyty Jamesa Blake`a. Pozytywnie zaskoczyła Novika, świetnie spisali się także weterani z Suicidal Tendencies (zabawnie wygląda zestawienie tej dwójki wykonawców. Wszystko to jednak nic przy berlińskim kolektywie The Ocean i ich „Pelegial”. Słowo „dzieło” będzie jak najbardziej na miejscu. Niemcy wciąż zagęszczają atmosferę, wpuszczają jednak odrobinę świeżego powietrza, delikatnie upraszczają swoją muzyką i czynią ją bardziej przystępną. Oczywiście bez szaleństw, przecież to wciąż The Ocean.

Maj: Ghostpoet – „Some Say I So I Say Light”

Przez moment pewnym kandydatem wydawał się Dawid Podsiadło, ale „Comfort And Happiness” po kilkumiesięcznej przerwie nie budzi już specjalnych emocji, więc płyta wróciła na półkę i na razie jest to dla niej najlepsze miejsce. Dużo dobrego można znaleźć na nowych płytach Alice In Chains, The National i Vampire Weekend (płyta roku wg „Rolling Stone`a), na pewno warto spędzić więcej czasu z nowym albumem Bonobo (świetny dobór gości – Erykah Badu, Grey Reverend i Szjerdene fantastycznie ubarwiają materiał) czy debiutem rodzimej Rebeki. Faworytem jest jednak Ghostpoet, nietuzinkowy artysta z Wielkiej Brytanii. Na pierwszej płycie Obaro Ejimiwe przedstawiał własną koncepcję alternatywnego hip-hopu, na drugiej zaprezentował melorecytację połączoną z ascetyczną elektroniką i ciekawymi rozwiązaniami rytmicznymi. Uzależniająca, choć trudna w odbiorze płyta. Najlepiej smakuje po zmierzchu w zatłoczonym centrum miasta.

Czerwiec: Black Sabbath – „13”

„Yeezus”, wydany w tym roku nowy album Kanye Westa, jest płytą absolutnie wybitną. Kłopot w tym, że nie jedyną – świetnie spisali się Queens Of The Stone Age, duże wrażenie zrobił debiut Disclosure. Do tego na polskim podwórku też więcej niż ciekawie – Ten Typ Mes i Lepsze Żbiki, Rita Pax, Fismoll – czerwiec zdecydowanie obrodził w świetne wydawnictwa. Nad wszystkim unosi się jednak „13”, czyli wielki powrót Black Sabbath. Kiedy zespół reaktywował się w najmocniejszym składzie (Osbourne, Iommi, Butler, Ward) pod koniec lat dziewięćdziesiątych, Ozzy nazwał ten powrót największym reunion od czasu wskrzeszenia Łazarza. Problem w tym, że wówczas nie doczekaliśmy się płyty z premierowym materiałem (zespół ograniczył się do dwóch nowych kawałków dodanych do koncertowego „Reunion”). Na nowy album musieliśmy czekać aż do tego roku. Zabrakło Warda, ale w niczym nie zmniejsza to siły rażenia płyty. Black Sabbath AD 2013 brzmią dokładnie tak jak powinni – są logiczną i naturalną kontynuacją Black Sabbath z lat 70-tych.

Lipiec: AlunaGeorge – „Body Music”

No i tutaj problem. Wakacje = sezon ogórkowy. Głośnymi premierami były nowe płyty Jaya Z i Robina Thicke, ale żadna nie wybiła się ponad przeciętność. Lepiej było w przypadku nowy krążków Mayera Hawthorne`a i Editors, ale to wciąż nie to. Świetnie wypadła koncertówka Jane`s Addiction, ale umówmy się – to tak jakby liczyć do rankingu płyty „the best of”, więc pomijamy temat. A może umieścić tutaj album J. Cole`a „Born Sinner”? Zasłużył, wszak to znakomity krążek, który Karol Stefańczyk recenzując płytę na naszych łamach nazwał „hip-hopowym ideałem”. Kłopot w tym, że album pojawił się na rynku już w połowie czerwca, ale dopiero na początku lipca trafił do dystrybucji w Polsce. Metodą eliminacji pozostaje więc sympatyczny debiut elektronicznego duetu z Wielkiej Brytanii – AlunaGeorge. Sympatyczny, ale niestety nic więcej, stąd w każdym innym miesiącu płyta „Body Music” nie miałaby żadnych szans.

Sierpień: Moderat – „II”



W tym przypadku również nie działo się zbyt wiele, nie było za to problemu ze wskazaniem tej jednej płyty. Już na początku miesiąca niemiecki kolektyw Moderat podniósł poprzeczkę do poziomu, o osiągnięciu którego inni mogli zaledwie marzyć. Warto przy tym zaznaczyć, że zarówno White Lies, Franz Ferdinand jak i Ariana Grande spisali się więcej niż przyzwoicie. To jednak Moderat – kooperacja duetu Modeselektor i Apparata – i ich płyta „II” jawi się jako największe muzyczne nie tylko sierpnia, ale i całych wakacji. Artyści ocieplili nieco klimat swojej twórczości, dodali więcej ludzkiego pierwiastka (soulowe wokalizy), ubrali to w zgrabne melodie i elegancką produkcję. Nie mogę się doczekać trzeciej płyty albo chociaż jakiejś EP-ki ze strzępami nowego materiału.

Wrzesień: Nine Inch Nails – „Hesitation Marks”

Trochę z sentymentu, trochę z autentycznego zachwytu. „Hesitation Marks” to fenomenalne wydawnictwo. Ale bynajmniej nie oznacza to, że nowe płyty Arctic Monkeys, Janelle Monae, The Weeknda czy debiut Lorde są gorsze. Oprócz wspomnianego sentymentu decydują więc niuanse – zadziwiająco przystępny „Satellite”, trip-hopowy „Find My Way”, hipnotyzujący „Copy Of A”. I może jeszcze perspektywa zmierzenia się z tym materiałem na żywo. 10 czerwca trasa promująca „Hesitation Marks” dotrze do Polski. Bilety są jeszcze w sprzedaży.

Październik: Arcade Fire – „Reflektor”

Niektórzy mówią, że „Reflektor” to najsłabsza płyta Arcade Fire. Być może, wciąż jednak jest to poziom dla wielu absolutnie nieosiągalny. Październik obfitował w świetne produkcje z Polski – nowe wydawnictwa Moniki Borzym, Tides From Nebula, Tomasza Makowieckiego, Jamala, Marceliny, Plastic, Ifi Ude czy Misi Ff są produkcjami wielorazowego użytku. W kwestii międzynarodowej – kapitalny debiut zaliczyły siostry Haim, świetnie wypadła też nowa płyta Motorhead.

Listopad: Sorry Boys – „Vulcano”

Świat oszalał na punkcie „The Marshall Mathers LP2” Eminema, w Polsce atak na OLiS przypuścili Dawid Kwiatkowski i Hunter. O tym, że popularne niekoniecznie oznacza dobre świadczy fakt, że ciekawie dzieje się dalej – wśród płyt, które list sprzedaży nie zawojowały. Zachwyciła Bokka – tajemniczy projekt, o którym wiadomo na razie tylko tyle, że jest (oraz to, że nagrał świetną płytę), w odtwarzaczu często gościł także „Zelig” Krzysztofa Zalewskiego. Przede wszystkim jednak w listopadzie ukazała się druga płyta Sorry Boys zatytułowana „Vulcano”. I to jest właśnie ten wspomniany na początku polski album będący płytą roku. Takiego stężenia emocji, piękna, prawdy jak na „Vulcano” nie znalazłem w tym roku nigdzie indziej.

Grudzień: Kari – „Wounds And Bruises”

Końcówka roku zdecydowanie należy do Polaków. W grudniu mieliśmy dwie mocarne premiery hip-hopowe – nowe krążki Rasmentalism oraz Sokoła i Marysi Starosty, a także fenomenalną nową płytę Kari Amirian (nagraną pod szyldem Kari). I to właśnie na to wydawnictwo chcę zwrócić Waszą uwagę. Po pierwsze dlatego, że „Wounds And Bruises” potrafi zaczarować, po drugie – Kari po świetnym debiucie nagrała płytę jeszcze lepszą i ciekawszą. Wreszcie po trzecie – o „Za młodzi na Heroda” Rasmentalism i „Czarnej białej magii” Sokoła i Marysi napisano na łamach CGM na tyle dużo, że nie czuję potrzeby czegokolwiek do tych opinii dokładać.

Polecane

Share This