Britney Spears – „Britney Jean”

Ani szczera, ani przebojowa.

2013.12.02

opublikował:


Britney Spears – „Britney Jean”

„Britney Jean”, tytuł ósmego albumu Britney Spears, odnosi się do przezwiska, jakim obdarzyli amerykańską wokalistkę przyjaciele i rodzina. Sama autorka wielokrotnie zapewniała, że płyta ta będzie najbardziej osobistą w jej karierze. W pewnym momencie padły nawet słowa o konceptualnym materiale, dokumentującym „samotność w świecie popu”. Cóż, czy tylko ja nie jestem zdziwiony, że nic z tego nie wyszło? Wydany w piątek album lepiej niż tytuł opisuje okładka, która właściwie niczym się nie różni od wszystkich poprzednich Spears. Sfotografowana od frontu wokalistka, uśmiechająca się tajemniczo do obiektywu, a do tego neonowy napis wpisany w serce. Trudno po czymś takim oczekiwać szczerych do bólu zwierzeń ze strony autorki, prawda?

Anna Szymla, recenzentka muzycznego serwisu WP.pl, broni „Britney Jean”, twierdząc, że Spears po raz kolejny udało się wykreować kilka hitów, wpisujących się w światowe trendy. Taką argumentację bardzo łatwo obrócić w przeciwieństwo. Nie oczekuję po amerykańskiej piosenkarce spektakularnych eksperymentów z dźwiękiem, ale myślę, że można od niej wymagać więcej. Po pierwsze dlatego, że niegdyś to ona królowała w popie, a po drugie dlatego, że od czasu poprzedniego krążka zdążyła wkroczyć w kolejną dekadę życia. Młodsze od niej koleżanki po fachu – Lady Gaga i Katy Perry – mimo że mają mniej albumów na koncie, nieustannie mocują się z brzmieniem i notują zmiany, bez względu na to, czy w konsekwencji przynosi to progres (Perry), czy regres (Gaga). A Spears? Kurczowo trzyma się trendów lub sprawdzonych pomysłów – co właściwie wychodzi na jedno.

„Britney Jean” jest więc – jak przystało na 2013 rok – intensywnym romansem z szeroko rozumianą elektroniką. Z lekka house’owy, pulsujący „Alien”, mimo że wyprodukowany przez Williama Orbita, niewiele ma wspólnego z jego słynnymi dokonaniami z czasów „Ray Of Light” Madonny; bliżej temu nagraniu do ostatniego, nie do końca udanego krążka tamtej wokalistki, „MDNA”, w którym Orbit także maczał palce. „Work Bitch”, rzeczywiście, ma prawo porwać – te agresywne, wbijające się w głowę syntezatory, mimo że niezbyt wyszukane, zawojują pewnie niejeden klub. „Perfume”, w zamierzeniu doniosła ballada, jest już jednak porażką. Za każdym razem, gdy Spears zwalnia tempo i proponuje wycieczkę w najgłębsze rejony własnej osobowości (chyba właściwe na takich utworach jak ten miał się opierać prywatny ton albumu), obnaża swoje niedostatki, tak wokalne, jak tekstowe i kompozytorskie (współkomponowała każdą piosenkę, by zadbać o spójność materiału). Pisałem to już wielokrotnie przy okazji innych wokalistek, a Britney nie jest wyjątkiem – jej po prostu brak warunków głosowych, by pociągnąć tego typu utwory. Mimo to, nie wiedzieć czemu, raz po raz pakuje się w łzawe, tanie ballady, z którymi sobie nie radzi. Całe szczęście takie „Chillin’ With You” (siostra Spears, Jamie Lynn, do tytanów wokalu też niestety nie należy) ratują ciekawe zmiany tempa w bicie; ale takiemu „Don’t Cry” nic już nie było w stanie pomóc.

Tak prezentuje się końcówka płyty. Celowo ominąłem jednak środkową partię materiału, bo i tu trudno jest znaleźć coś interesującego. „Tik Tik Boom”? Hip-hopowy duet na tego typu albumach to standard – na „Britney Jean” jest on o tyle smutny, że autorka nawet nie pokusiła się o zaproszenie kogoś mniej oczywistego niż T.I.’a. „It Should Be Easy”? Prawdę mówiąc, nie wiem, czy chciałbym bawić się przy tym potworku na imprezie. Mimo że w produkcji utworu brali udział will.i.am i David Guetta, powracające w tekście słowa „millenium” czy „future” kierują nas raczej w stronę przykrego futuryzmu końca lat 90. w rodzaju Cher czy Eiffel 65 (sam jestem w szoku, że piszę tu o tym zespole).

I tak to niestety wygląda. Osobisty ton można było wykluczyć od razu – jeśli Britney deklaruje, że z jej tekstami wszyscy będą mogli się identyfikować, wiadomo, że nie zidentyfikuje się z nimi nikt. Ale wyrazistych hitów też tu jak na lekarstwo. Poza „Work Bitch”, jedynie „Body Ache” zasługuje na uwagę DJ-ów. Reszta do zapomnienia.

Polecane

Share This