Crystal Fighters – „Everything Is My Family”

Lepsze Coldplay.

2016.11.10

opublikował:


Crystal Fighters – „Everything Is My Family”

foto: mat. pras.

Ducha nowego albumu Crystal Fighters najlepiej wyrazili zachodni dziennikarze już trzy lata przed premierą albumu. „To idealne tło do niekończących się zachodów słońca i potraw ze skwierczącym mięsem”, pisał jeden. Inny dorzucał: „To zbiór hymnów, do których słuchacze przetańczą całe noce”. Tak, te zdania padły trzy lata temu. Dotyczyły wprawdzie poprzedniego krążka angielsko-hiszpańskiej grupy, „Cave Rave”, ale z powodzeniem można je odnieść do wydanego niedawno „Everything Is My Family”.

W 2013 roku Crystal Fighters łączyli iberyjski folk z zaraźliwą elektroniką. Dziś, choć rozpoczynają krążek hiszpańskojęzycznym (baskijskim?) wstępem, większy nacisk kładą na ten drugi element układanki, a ich wejście w mainstream jest jeszcze mocniejsze. Łatwo uznać to za zarzut. W końcu aż prosi się o to, by ponarzekać na zespół, który odchodzi od własnych korzeni, wyzbywając się własnej oryginalności na rzecz równania do średniej. Nic z tych rzeczy. Ten album to jedna z fajniejszych rzeczy, jakie ukazały się w swoim gatunku w ostatnich miesiącach.

W swoim – czyli w jakim? Jaką łatkę przypniemy Crystal Fighters tym razem? Powstrzymuję się od bezpośredniej odpowiedzi na te pytania, a w zamian sygnalizuję jedynie pewne punkty odniesienia, które mogą być istotne w dyskusji o „Everything…”. W pierwszej kolejności to Coldplay, tyle że mam tu na myśli dorobek grupy z ostatnich lat: „Mylo Xyloto”, „Head Full Of Dreams”. To muzyka pokolenia Instagrama: pełna pięknych krajobrazów, selfie w egzotycznych miejscach, nastrojowych filtrów. Jest kolorowo, odrobinę szalenie, ale to wariactwa w granicach normy popu, czyli głównego nurtu. W „Yellow Sun” słyszymy pogodne ukulele. W „Good Girls” dochodzą do tego młodzieńcze krzyki, gwizdanie i refren, w którym nie ma nawet cienia żalu: „Obudziłem się w dobrym humorze/ Ostatnie, co pamiętam, to że byliśmy piękni/ Słońce wstało, a ona zostawiła mnie z niczym/ Gdzie się podziały te wszystkie dobre dziewczyny?”.

Ten ewidentnie coldplayowski rys jest uzupełniany o inne. W „Ways I Can’t Tell” tempo staje się szybsze, przez co nagranie miło się kojarzy z Rudimental. „In Your Arms” z tzw. efektem delfina (czyli przyspieszonym samplem wokalnym znanym np. z ostatnich nagrań Justina Biebera) i karaibskie „All Night” pachną z kolei modnymi ostatnio tropikami.

Gdy wydaje się, że taka już będzie całość krążka, nagle zaczyna się coś dziać. „The Moondog” jest trochę zamącone i pogmatwane w tle – zwłaszcza gdy porównać go z poprzednimi nagraniami – a do tego zaśpiewane na wiele głosów partie kojarzą się raczej z charytatywnymi przebojami lat 80., aniżeli piosenkami 2016 roku. „Fly East” to jeszcze głębszy powrót do przeszłości: tu jesteśmy już w korzennym, psychodelicznym graniu lat 70., a hippisowskie naleciałości w twórczości CF dają o sobie znać wyjątkowo wyraźnie.

W miarę trwania płyta zdaje się osuwać coraz bardziej w brzmienie retro. Ostatnie dwie piosenki, „Living The Dream” i „Lay Low”, godzą jednak to, czego doświadczyliśmy przez ostatnie kilkadziesiąt minut. Analogowe brzmienie spotyka się ze stadionową potęgą, której nie powstydziłby się Chris Martin. Tak, Crystal Fighters zdecydowanie mają w sobie coś z Coldplay. Tylko że są na obecną chwilę o wiele ciekawsi, barwniejsi, bardziej światowi (w znaczeniu world music). Nasłuchują muzyki z każdego zakątka globu, a następnie niemalże bezbłędnie przykrawają ją pod zachodniego słuchacza.


Polecane

Share This