Die Antwoord – „Mount Ninji and da Nice Time Kid”

Niech zostaną przy singlach.

2016.09.23

opublikował:


Die Antwoord – „Mount Ninji and da Nice Time Kid”

Najpierw pojawiła się pogłoska o końcu działalności Die Antwoord. Później przyszło dementi ze strony wokalistki Yolandi Visser: „Nasze słowa zostały całkowite przekręcone i wyrwane z kontekstu. (…) Jedyne, co powiedzieliśmy, to że w przyszłym roku będziemy pracowali nad piątym, finalnym krążek, a potem nakręcimy film”. Następnie wyszedł album „Mount Ninji and da Nice Time Kid”. I powróciła początkowa refleksja: a nie lepiej, gdyby to wszystko się już skończyło? Die Antwoord brzmią, jakby dotarli do ściany.

Proszę mnie źle nie zrozumieć: lubię poprzednie nagrania tego zespołu. Nie wszystkie, ale mocarne single – wyposażone w kto wie, czy nie jeszcze lepsze klipy – sprawiały, że uległem szaleństwu na tę ekscentryczną, skrajnie hedonistyczną muzykę klubową. Jeśli więc już na wstępie sygnalizuję słabość „Mount Ninji…”, to przede wszystkim dlatego, że na czwartym krążku południowoafrykańskiej grupy brakuje takich momentów, które natychmiast trafiłyby do katalogu „the best of” kapeli.

O, przepraszam, jest: żywe, latynoskie „Shit Just Got Real”. Tyle że to nagranie utrzymane w średnim tempie, udane ze względu na aranż i melodię, a nie klubowy potencjał. Die Antwoord w takiej konwencji może zaskoczyć niejednego słuchacza – za co dodatkowy plus. Ta piosenka jest także przykładem tego, jak często niedocenianą, a mimo to kluczową postacią w Cypress Hill był Sen Dog, występujący tu w charakterze gościa. Jeśli „Shit…” kojarzy się z kalifornijskim triem, to właśnie dzięki jego charakterystycznemu wokalowi.

Zatrzymałem się dłużej nad jednym nagraniem, bo „Mount Ninji…” nie zawiera zbyt wielu innych momentów, nad którymi można by się pochylić. Płyta rozpoczyna się wprawdzie intrygującym zderzeniem katedralnego, symfonicznego brzmienia i twardego, hip-hopowego do bólu podkładu, ale w pewnym momencie te dwa wątki, zamiast się zazębiać, tylko zaczynają się rozchodzić. Z kolei intrygujące, zduszone „Jonah Hill” to zaledwie skit, coś, co zostaje brutalnie przerwane.

I to by było na tyle. Nie liczcie na prostackie „Banana Brain”, które poza – jak zwykle – świetnym klipem nijak się ma do poprzednich singli Die Antwoord. To zresztą jeden z niewielu fragmentów na płycie, gdzie zespół próbuje wywołać klubową zadymę – chamskim sposobem, ale zawsze. Wątpię, by udało im się to osiągnąć innymi środkami dominującymi „Mount Ninji…”. Mam tu na myśli wszechobecny trap: kilkukrotnie nieźle pasujący do przećpanych, histerycznych głosów Ninji i Yolandi („Street Light”), ale pozbawiony siły rażenia, często zbyt anemiczny i drętwy. Jeśli takie brzmienie połączy się z naprawdę czerstwymi żartami (choćby przeklinający 6-latek), wychodzą z tego koszmarki w rodzaju „Wings On My Penis”.

Yolandi i Ninja nie mają możliwości wokalnych, by ciągnąć całe albumy. Die Antwoord to rzecz wybitnie singlowa. Szkoda więc, że na „Mount…” słychać tu i ówdzie pretensje do tego, by jednak traktować ich poważniej. Dowodem tego dwa ostatnie, markujące epickość nagrania. Może więc to dobrze, że w przyszłym roku ukaże się finalna płyta? W końcu zawsze pozostają pojedyncze kawałki.

 

Polecane

Share This