Faith No More – „Sol Invictus”

Spodziewaj się niespodziewanego.

2015.05.18

opublikował:


Faith No More – „Sol Invictus”

Kiedy w ubiegłym roku Billy Gould w rozmowie z „The Rolling Stone” przyznał, że zespół od kilkunastu miesięcy pracuje  nad nową płytą, wprawił tym w osłupienie większość fanów. Przez lata nie było przecież mowy o powrocie grupy na scenę, a nawet kiedy ten pod koniec ubiegłej dekady stał się faktem, to muzycy  jasno deklarowali, że koncerty – owszem, ale następcy „Album of the Year” się nie doczekamy. I mówili to nawet wtedy, kiedy w setlistach ich występów pojawiały się nowe kompozycje („Matadora” usłyszeliśmy już w 2012 roku w Poznaniu, na ubiegłorocznym Open`erze FNM zagrali  ten kawałek ponownie, dorzucając do tego „Motherfucker” i „Superhero”).

Można było mieć obawy, że zespół, którego dzieje były usłane niekończącymi się konfliktami, może nie być w stanie nagrać wspólnie płyty, że Mike Patton przez lata do tego stopnia odleciał w swoich solowych projektach, że nie odnajdzie się w konwencjonalnej jak na własne standardy muzyce. Wraz z pierwszym odsłuchem „Sol Invictus” wątpliwości znikają. Faith No More wrócili w wyśmienitej formie, a wszystko to, co potencjalnie mogło stanowić dla zespołu zagrożenie, okazuje się być jego wielką siłą.

„Sol Invictus” rozpoczyna się dokładnie w miejscu, w którym skończył się „Album of the Year”. W świat „Sol Invictis” wprowadzają delikatne klawiszowe pasaże Roddy`ego Bottuma wsparte marszową grą perkusisty Mike`a Bordina. Kiedy do zabawy przyłącza się Patton, robi się odrobinę niepokojąco, ale pod koniec wraca spokój. Dla odmiany drugim utworem w trackliście jest znany z singla, mocny, wręcz punkowy „Superhero”, który z racji na irytujący orientalny klawiszowy motyw przewijający się przez cały utwór, jest najsłabszym punktem nowego albumu Amerykanów. Niespecjalnie atrakcyjną ciekawostką jest też akustyczny, wyjęty żywcem z filmu Tarantino kawałek „Black Friday” skandowanym przez Pattona tekstem.

Muzycy starają się unikać jawnych nawiązań do starych płyt, kierując się od zawsze drogą ewolucji. Jasne, tu i ówdzie podsuną zaskakujące rozwiązania, jak choćby będący ewidentną zgrywą utwór „From the Dead” z nienaturalnie wręcz przeciąganymi końcówkami wersów, ale od pierwszego do ostatniego dźwięku będziemy doskonale wiedzieć, z jakim zespołem obcujemy.

Kwintesencją stylu Faith No More jest „Sunny Side Up”. Przebojowa zwrotka, nośny refren, szczypta funkowego zacięcia, wysoki, czysty wokal Pattona wyśpiewujący łatwo wpadające w ucho frazy. I kiedy jesteśmy już prawie pewni, że słuchamy zgrabnie napisanej popowej piosenki, nagle następuje zmasowany atak dźwięków wyrywający membrany z głośników. Obcowanie z twórczością amerykańskiego kwintetu uczy, by spodziewać się niespodziewanego. Zwłaszcza w warstwie wokalnej.

Radosna twórczość Mike`a Pattona, który z równą gracją śpiewa rzewne ballady, naśladuje kurczaki czy kosmitów oraz ryczy na płytach The Dillinger Escape Plan odcisnęła swoje wyraźne piętno na „Sol Invictus”. W gęstym, odrobinę toolowym „Separation Anxiety” Mike na zmianę szepcze i przeraża obłąkańczo wysokim śpiewem. W „Matadorze” miejscami zapuszcza się w rejony, które zgłębiał na płycie „Mondo Cane”, kiedy to bawił się włoską muzyką. Zawsze był szalony, ale na żadnej z wcześniejszych płyt Faith No More nie pokazał takiego wachlarza możliwości. Krzyczy, szepcze, skanduje, ale pokazuje też, że jest w stanie porwać największy stadion do wspólnego śpiewania. W obrębie jednego utworu potrafi wytworzyć siedem różnych nastrojów i czasami sprzecznych ze sobą emocji.

„Sol Invictus” to prawdopodobnie pierwszy album, przy nagrywaniu którego muzycy nie czuli żadnej presji. Wydawnictwo trafia na rynek nakładem należącego do Pattona labelu Ipecac, nie było więc mowy o ciśnieniu ze strony wytwórni. Poza tym od przyjęcia tej płyty nic właściwie nie zależy. I bez niej Faith No More są jedną z najgorętszych nazw na koncertowym rynku.

Od czasu „The Real Thing” Faith No More nawet na moment nie przestało być zespołem wybitnym. Kolejne albumy tylko podnosiły poprzeczkę osiągając punkt, którego po prostu nie da się już przeskoczyć. Mimo wszystkich zalet „Sol Invictus” pozostanie więc najgorszą płytą Faith No More z „pattonowej” ery. Najgorszą, czyli taką na bardzo mocne cztery gwiazdki.

Faith No More – „Sol Invictus”

Ipecac Recordings/Mystic Production

Tracklista:

1. Sol Invictus

2. Superhero

3. Sunny Side Up

4. Separation Anxiety

5. Cone of Shame

6. Rise of the Fall

7. Black Friday

8. Motherfucker

9. Matador

10. From the Dead

Polecane

Share This