Justin Timberlake – „The 20/20 Experience 2 of 2”

Przede wszystkim rozrywka.

2013.10.02

opublikował:


Justin Timberlake – „The 20/20 Experience 2 of 2”

„Justified”, debiutancki album Justina Timberlake, ukazał się w 2002 roku; kolejny, „FutureSex/LoveSounds”, w 2006. Na trzeci w dyskografii „The 20/20 Experience” fani musieli czekać siedem lat. Wydany wczoraj nowy krążek wokalisty trafia na rynek sześć miesięcy po poprzednim. Gdy weźmiemy pod uwagę to, z jak doskonałym odbiorem spotkały się dwie poprzednie płyty Timberlake’a, uzasadnione mogły być obawy niektórych słuchaczy, którzy pytali: czy aby „The 20/20 Experience 2 of 2” nie pojawiło się zbyt szybko? I czy nie jest to przypadkiem odcinanie kuponów? Ewentualnie eksploatowanie do cna materiału, zarejestrowanego w trakcie jednej sesji nagraniowej?

Uspokajamy: na każde z tych pytań należy udzielić odpowiedzi przeczącej. Piosenki z drugiej części „The 20/20…” są zbyt dobre, by miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Więcej, nie potrafię sobie ich wyobrazić jako jakichś b-side’ów lub innych atrakcji dla grona największych fanów. Bardzo dobrze się stało, że stworzyły właśnie kolejną oficjalną płytę Timberlake’a.

Początek albumu może jednak niepokoić. Słuchając „Gimme What I Don’t Know (I Want), odnosi się wrażenie, jakby Timbalandowi zaczynało brakować pomysłów. Charakterystyczne, wykorzystujące technikę beatboksu podkłady, wzbogacone o kosmiczne syntezatory należą do stałych elementów w dorobku tego producenta. Jedni nazwą je autoplagiatem, inni znakiem rozpoznawczym – w każdym z tych twierdzeń będzie na pewno trochę racji. Czy w ten sposób można jednak usprawiedliwiać uderzające podobieństwo „Gimme What…” do „LoveStoned” z „FutureSex…”? Mam wątpliwości. I w tym miejscu pojawia się pytanie o kreatywność Timbalanda. Jasne, „Gimme…” buja, bo trudno, żeby takie bębny i linia basowa nie bujały. Ale niesmak, że coś bardzo podobnego słyszeliśmy już siedem lat wcześniej, pozostaje.

Całe szczęście kolejne utwory prezentują się lepiej. Niespełna dziesięciominutowe „True Blood” rozpoczyna się od tzw. „wiertarek” i kołatek, napędzających cały podkład. Wplecione w tło wokale Timbalanda, wyjęte jakby z taniego, starego horroru, wprowadzają w groteskową atmosferę, wokół której osnuta jest cała piosenka. Słusznie zauważyli koledzy z portalu Soulbowl.pl, że słychać tu inspiracje „Thrillerem” Michaela Jacksona, tyle że w nieco podrasowanej, elektronicznej wersji. Sam umieściłbym ten kawałek w trójkącie „Thriller” – „FutureSex/LoveSounds” – „She Wants To Move”. Przebojowy numer N.E.R.D. powraca tu echem za sprawą funkującej, rozerotyzowanej gitary wprowadzonej w połowie utworu.

Zatrzymajmy się w tym miejscu, by poczynić trzy uwagi. Po pierwsze, długość utworów. „True Blood” jest bodaj najdłuższym z utworów na albumie (nie licząc ostatniego, w którego skład wchodzi w gruncie rzeczy ukryta piosenka), a i tak można odnieść wrażenie, że to właśnie w jego przypadku, a nie w innych, Timberlake miał pomysł, jak poprowadzić kompozycję od początku do końca – tak, aby dziewięć minut nie sprawiało wrażenia stopniowego dogorywania. Pozostałe piosenki trwają w okolicach 5-6 minut. To za krótko, by stworzyć coś bardziej rozbudowanego, a za długo, by nie znudzić słuchacza. Czasami można odnieść wrażenie, jakby gospodarz za wszelką cenę chciał powtórzyć wyczyn z poprzedniej płyty i pokusić się o coś ambitniejszego (udaje mu się to np. w „Cabaret”, choć główna w tym zasługa świetnego Drake’a), ale charakter utworów nie pozwalał mu na nic więcej prócz grania tego samego motywu w kółko. Płyta trwa 75 minut, a mogłaby spokojnie 60.

Po drugie, Michael Jackson. Powraca co rusz w partiach wokalnych, słyszymy go we wspomnianej, nieoczywistej krzyżówce wpływów w „True Blood”, jego duch unosi się też nad „Take Back The Night”. Czy to też kawałek, o którym można by napisać: „nieoczywisty”? Cóż, doceniam, że nogi aż same garną się przy nim do tańca, ale tak się złożyło, że w ostatnim czasie wielu wykonawców postanowiło wskrzesić klimat albumu „Off The Wall”. Bruno Mars, Drake, w pewnym sensie też Robin Thicke na ostatniej płycie… „Take Back The Night” ładnie wpisuje się w ten ciąg i może dlatego nie robi już takiego wrażenia. Brzmienia końca lat 70. są ostatnio w modzie (hit lata, „Get Lucky”, jest tego najlepszym przykładem), a od ludzi pokroju Timberlake’a oczekiwalibyśmy raczej wizjonerstwa, a nie podążania za trendami.

Po trzecie, Timbaland. Wspomniałem o wpływach NERD, a przecież był taki czas, gdy zarówno Timbo, jak i Pharrell wyznaczali trendy w muzyce za sprawą swoich unikalnych stylów. Czyżby więc teraz współpracownik Timberlake’a próbował zbić kapitał na chwytach swojego kolegi z branży? To za dużo powiedziane. Poza „True Blood” może tylko bujający „Murder” (znów rozkręcają całość gitara) przypomina w czymś dorobek Williamsa. Inna sprawa, że – w przeciwieństwie do dość spójnej części pierwszej „The 20/20…” – tym razem rozrzut stylistyczny jest spory. Jasne, Timbaland nie byłby sobą, gdyby nie korzystał ze wspomnianego beatboksu lub gdyby tak spektakularnie nie bawił się tempem (posłuchajcie „Cabaret”, jak dwie warstwy perkusji – sunące wolno bębny i wariacki hi-hat – się uzupełniają); niepodobna też, by zabrakło masywnych syntezatorów, w których towarzystwie dumnie kroczy potężny bit („TKO”, przypominające trochę kawałek z Three 6 Mafią z „FutureSex…”; swoją drogą wzorowe występy Drake’a i Jaya Z pokazują, że raperów mogłoby być tu więcej, niektóre podkłady są stworzone wprost pod rymowanie). Ale czy Timbaland z „Only When I Walk Away” i „Drink You Away” – z powodzeniem realizujący się w rockowej i country-bluesowej stylistyce, eksploatujący mocne gitary i organy Hammonda – jest Timbalandem, którego znamy na co dzień? „Drink You Away” to zresztą jeden z mocniejszych punktów płyty – obaj panowie sięgają po coś nowego i obaj wychodzą z tego z twarzą.

Chwilę po wydaniu pierwszej części „The 20/20…” Questlove, perkusista The Roots, zdradził na swoim Facebooku, że podobnie jak tamten krążek, tak i jego następca będzie się składał z dziesięciu utworów. Ostatecznie na płycie znalazło się jedenaście pozycji, a tak naprawdę dwanaście, bo ostatnia kompozycja – „Not A Bad Thing” – składa się z dwóch osobnych. Oczywiście mało prawdopodobne, by końcowe utwory trafiły tam tylko dlatego, że Timberlake rzutem na taśmę włączył je do tracklisty. Mimo to nie mogę się odpędzić od wrażenia, że są one niepotrzebne, a sprowadzony do dziesięciu piosenek materiał byłby po prostu lepszy. „Not A Bad Thing” to typ dość pretensjonalnego, oklepanego singla (gitara akustyczna i połamana perkusja – słyszałem to i u Beyonce przed laty, i u Taylor Swift; za samo skojarzenie z tą ostatnią Timberlake już powinien się wstydzić), który ma nakręcać sprzedaż materiału – tak jak „Mirrors” robiło to kilka miesięcy temu. Tyle że „Mirrors” było, jakby nie patrzeć, utworem o wiele bardziej klasowym, a poza tym pierwsza część „The 20/20…” miała jednak mniejszy potencjał komercyjny; tu mamy kilka utworów, które może nie grzeszą oryginalnymi rozwiązaniami, ale można je puścić bez przypału na imprezie („Murder”, „Take Back The Night”, „TKO”) i powinny też sobie dać radę w stacjach radiowych.

Być może nie dość miejsca poświęciliśmy tu samemu Timberlake’owi jako wokaliście i tekściarzowi. Artysta ten nigdy jednak nie pisał porywających wersów, a i tym razem nie mamy żadnego dobrego punktu zaczepienia do dyskusji. Jako wokalista imponuje natomiast na tyle dobrym warsztatem i barwą głosu, że można mu wybaczyć kilkukrotne ucieczki w różnego rodzaju modulacje i przestery. W przypadku tego typu wykonawców zasadniczą kwestią pozostaje zawsze wybór muzyki i to, jakich współpracowników się dobierze. W obu aspektach Timberlake’owi znów trudno jest coś zarzucić. Na pierwszej części „The 20/20…” udowodnił, że jego ambicje i wyobraźnia sięgają daleko. Na drugiej przypomniał, że pomimo różnych ucieczek w eksperymenty pozostaje nadal wokalistą popowym, nastawionym na rozrywkę.

Polecane

Share This