Kelis – „Food”

Kelis 3000 i jej "The Love Below".

2014.04.13

opublikował:


Kelis – „Food”

Cztery lata temu Kelis zdecydowała się na płytę, na której panoszyli się David Guetta, Benny Benassi i will.i.am. Dało się tego słuchać, choć gdyby nie talent i wyrazistość samej wokalistki, byłoby krucho. Ale ja nie o tym, bo przecież „Food” jest dokładnie tym, czym „Flesh Tone” nie było. Zamiast białej elektroniki, ukłon dla czarnego, organicznego brzmienia. W miejsce nagrywania rzeczy na czasie – stylowy i zaskakująco emocjonalny zwrot do przeszłości.

Nie, że retro w stylu przyjemnych, skocznych motownowych piosenek jakich w ostatnich latach mieliśmy na pęczki. Nic do gotowania całą rodziną jak Adele, Kelis nie jest zresztą dziewczyną z sąsiedztwa idealną do utożsamiania się z nią, tylko charakterną kobietą do podziwiania. Mniejsza o ambitne, złożone wokale, wszechobecne chórki, przy których trzeba było wykonać kolosalną pracę, aranżacyjne popisy. Jest w tym głosie pasja starego R&B i soulu. Nie ma klisz. Artystka wzięła się za dźwięki, którymi przesiąkła w dzieciństwie, nie po to by je odtwarzać lecz po to, żeby przepuścić się przez nie i w każdym kawałku zostawiając cząstkę siebie.

{Diil}

 

Podczas gdy ona włożyła serce, Dave Sitek z TV On The Radio włożył całą swoją muzyczną wyobraźnię. Wyczytałem gdzieś, że to Mark Ronson dla amerykańskich hipsterów, ale pomijając słabość do poutykanych absolutnie wszędzie dęciaków, nie legitymizowałbym tej analogii. Spotkamy się z afrobeatowym bębnieniem i trąbieniem. Z dobrze naoliwioną funkową maszynerią w służbie muzyki bardziej alternatywnej. To najbardziej, z miejsca rzuca się w uszy, acz generalizować nie przystoi. „Cobbler” wydaje się analogowymi metodami odtwarzać rytmiczne zamieszanie Neptunes. Wolniuteńkie, psychodeliczne „Floyd” przechodzi w też niespieszny, zachwycający smyczkami, wspaniale skomponowany numer „Runnin”, natomiast chwilę później morderczy groove „Hoocha” wyrywa z melancholii. Uroczy, folkowy, kołyszący cover „Bless The Telephone” znajduje kontrapunkt w postaci hałaśliwie hołdującego rockowi lat 70. „Friday Fish Fry”. Dialog wokalny jest w tym kawałku prosto z gospel, tak to już jednak z tym albumem bywa – tu ciężko od organów i chórów, i czujemy się jak na mszy na Harlemie, tam trafiamy gdzieś w środek czegoś, co sprawdziłoby się jako ścieżka dźwiękowa do westernu Tarantino. Eklektyzm może nasuwać na myśl Janelle Monae, choć Sitek zamiast myśleć co jeszcze dorzucić, potrafi zredukować numery do minimum, zostawiając pole Kelis. W „Breakfast” zostaje momentami sama sekcja rytmiczna, w „Biscuits n` Gravy” artystka długo śpiewa pod sam klawisz. Bo to ona jest tu gwiazdą. Wiemy to, gdy na samym już początku ma w sobie tyle seksu i lekkości co Prince, by później odkrywać w sobie drugą Minnie Riperton. W toczącym się miarowo „Rumble” wyciska z siebie cały blues, we wspomnianym „Friday Fish Fry” zdziera gardło, głos łamie się, być może pod ciężarem chrypy.

{sklep-cgm}

„Food” udało się w stu procentach – nawet jeśli pod koniec wymaga od słuchacza więcej cierpliwości, to warto się na nią zdobyć. Swoją drogą proszę nie dać się zwieść kulinarnym tytułom – w tekstach jest miłość, jest i rozstanie, a ten garmażeryjny anturaż wydaje się służyć przede wszystkim mnożeniu dywagacji i efektywnym akcjom promocyjnym. Cóż, sporo tu kawałków, które chciałoby się schrupać, więc nic tylko jeść. Dokładki może nie być – Kelis poinformowała, że bardzo możliwie, iż więcej płyt nie nagra.

 

Polecane

Share This