Maxwell – „BlackSUMMERS’night”

Poza jakimikolwiek modami.

2016.08.04

opublikował:


Maxwell – „BlackSUMMERS’night”

Na poprzedni album Maxwella musieliśmy czekać osiem lat. Na najnowszy – niewiele krócej, bo siedem. Kiedy się ukaże kolejny? Strach pomyśleć. Póki co nie zawracajmy sobie tym głowy. Wydane właśnie „blackSUMMERS’night” powinno starczyć na długie miesiące.

Pisząc o tej płycie, dziennikarze powtarzają deklarację autora o konceptualnej trylogii, na co zresztą ma wskazywać tytuł. Trzeba jednak przyznać, że z miłości trudno jest zlepić jakiś gęsty koncept. Szczególnie jeśli nie opowiadasz żadnej historii, a jedynie łączysz różne impresje. A więc zapowiedź przemyślanej trylogii można między bajki włożyć? Trochę tak, zwłaszcza że między krążkami minęło wiele lat i w zamyśle Maxwella niejedno się pewnie zmieniło. Niby analogowe, matowe brzmienie obu wydawnictw sygnalizuje jakąś spójność, ale to podobieństwo na tyle ogólne, że nie ma co się do niego specjalnie przywiązywać. Czy to źle? Bynajmniej. Gdzie seria „ciemnych, letnich nocy” traci na koherencji, tam zyskuje na uniwersalności. To muzyka, którą trudno podpiąć pod jakąkolwiek modę. Bywa staroświecka, ale w żadnym wypadku nie wpisuje się w nurt retro. Może dlatego, że nie słychać tu żadnych klisz, oczywistych zagrywek generujących wrażenie dawności. A może dlatego, że gospodarz ze swoim szlachetnym stylem gładzi wszystkie kanty, zaciera ślady.

Jest więc w wokalu wiele ujmującej elegancji, ale ten muzyczny, doskonale skrojony garnitur nie krępuje nowojorczyka. Na „black….” zdarza mu się zrzucić marynarkę, rozpiąć guzik, zaśpiewać brawurowo, emocjonalnie. Świetna pod tym względem jest rozedrgana końcówka „Hostage” (tak na marginesie, to jednak nic w porównaniu z niezwykłym coverem Kate Bush). W ogóle należy podkreślić, że Maxwell często ucieka od sztywnych, kompozycyjnych ram. Niby śpiewa o miłości, ale potrafi uniknąć od banału, deklarując na przykład, że szuka „swojej Michelle Obamy / kogoś, kto będzie obok, gdy świat wokół szaleje” („III”). Choć piosenki mają standardową długość i na ogół zamykają się w trzech-czterech minutach, gospodarz pozwala sobie na instrumentalne rozwinięcia w końcówkach, drobne fantazje, które wymykają się klasycznej strukturze. Z tak wspaniałym zespołem – wolno mu. W kilku miejscach aranżacje są prawdziwymi perełkami. „1990x” to zderzenie kameralnego pierwszego planu z epickim, filmowym tłem. Z kolei najbardziej nowoczesne na płycie „III” sprawia wrażenie, jakby ktoś zamknął w studiu Pharrella Williamsa z orkiestrą dęta.

Spośród gwiazd neo-soulu połowy lat 90. Maxwell wydaje się dziś największym tradycjonalistą. Jasne, D’Angelo też nagrał wspaniały, korzenny album z The Vanguard, ale mimo wszystko pozwolił sobie na awangardowe wygrzewy w rodzaju „1000 Deaths”. Na płycie Maxwella coś takiego by nie przeszło. Trochę szkoda. Płyta bywa przewidywalna i dlatego druga część krążka sprawia wrażenie nudniejszej (np. zmierzające donikąd „Of All Kind”). Może na następnej płycie nowojorczyk zdecyduje się na odrobinę szaleństwa?

 

Polecane

Share This