Mick Jenkins – „The Healing Component”

Mick, jesteś lekiem na całe zło.

2016.10.03

opublikował:


Mick Jenkins – „The Healing Component”

Jakiś czas temu napisałem felieton, w którym zwracałem uwagę na pewną nieporadność polskich raperów w prezentowaniu pozytywnych treści. Rodzimi MC’s wielokrotnie narzekali, że o wiele łatwiej przychodzi im pisanie o sprawach trudnych, nawet bolesnych, aniżeli budowanie optymistycznego przekazu. W przypadku wykonawców amerykańskich sprawa wygląda trochę inaczej. Hip-hop w USA doczekał się wspaniałej tradycji Native Tongues, której inicjatorzy, a później różnej maści spadkobiercy z powodzeniem pisali krzepiące, pełne nadziei utwory. Również raperzy młodszego pokolenia potrafią w piękny sposób mówić o rzeczach prostych, a przynoszących radość. Na tym oparty był m.in. kapitalny krążek J. Cole’a „2014 Forest Hills Drive”.

Teraz do tego grona dołącza Mick Jenkins. Temu raperowi od zawsze było blisko do zaangażowanych społeczników. W końcu pochodzi z Chicago, miasta o najwyższym wskaźniku przestępczości w całych Stanach. Tę wrażliwość na otaczającą rzeczywistość Jenkins łączy z wyczuleniem na słowo: w końcu do światka hip-hopowego trafił przez konkursy poetyckie. Gdzieś na przecięciu tych dwóch zainteresowań – z jednej strony sprawami politycznymi, z drugiej poezją – pojawiła się metafora prawdy przedstawianej jako woda. Był to naczelny koncept jego dwóch ostatnich, jeszcze nieoficjalnych krążków: „The Water[s]” oraz „Waves”. Teraz uzupełnia go o jeszcze jeden: miłość. Temu zagadnieniu poświęca swój pełnoprawny debiut.

Temat wydaje się na pierwszy rzut oka wyświechtany, ale trzeba przyznać, że Jenkins rozgrywa go w fascynujący sposób. Wprawdzie podstawowym wyrazem w jego słowniku jest „love”, ale za nim kryje się dużo więcej niż namiętne uczucie względem drugiej osoby. To miłość rozumiana jako doznanie fizyczne, ale przede wszystkim jako życzliwość, uprzejmość wobec innych. Ba, Jenkins idzie jeszcze dalej i uruchamia kontekst religijny. W jednej z kilku rozmów przeprowadzonych na płycie opowiada o inspiracjach naukami Jezusa, gdzie indziej śpiewa o modlitwie za ludzi o odmiennych poglądach. W takiej optyce wszechobecna miłość staje się bardziej chrześcijańskim miłosierdziem, apelem o pokój i troskę o bliskich.

„The Healing Component” generuje bardzo specyficzną atmosferę. Nazwać ją „uduchowioną” to powiedzieć zaledwie pół prawdy. Zbyt wiele tu konkretnych odniesień do chrześcijaństwa, by je ot tak, zignorować i mówić ledwie o „spirytualnej” naturze Jenkinsa. Z drugiej strony pierwsze litery w tytule albumu nieprzypadkowo układają się w skrót „THC” – marihuana jest tu jednym z remediów na presję i stres. Te dwie ścieżki, religijna i narkotykowa, znajdują się tu w zaskakującym splocie, ale uwierzcie, na płycie Jenkinsa to działa. Muzyka wyłaniająca się z takiego zderzenia jest zaskakująco spójna: miękkie, wyrzeźbione w basie brzmienie ma w sobie coś głębinowego, ale też relaksującego, sennego. Jeśli ktoś pamięta „The Waters” czy „Healer” z mixtape’u Jenkinsa sprzed dwóch lat, wie, o czym mówię. To rzecz kameralna, ale gdy trzeba, umiejętnie wprowadzająca rozleglejsze tło, np. poprzez smyczki pod koniec genialnego „Angles”. W zasadzie jednak jest wygrana na futurystycznych syntezatorach, soulujących klawiszach, podbita kapitalnymi chórkami. Wyjątkiem jest bodaj niepokojące, skręcające w stronę free-jazzu „Drowning” z BadBadNotGood.

Gospodarz z niskim, przeszywającym głosem czuje się jak ryba w, nomen omen, wodzie. Wchodzi w te podkłady jak w masło. Nie robi mu właściwie różnicy, czy brzmienie jest bardziej klasyczne, pościelowe czy trapujące. To, w jaki sposób rozgrywa – swoją drogą doskonały – aranż w „Fall Through”, należy do najlepszych rapowych momentów w tym roku. Jak zresztą cała płyta.

 

Polecane

Share This