Moby – „Everything Was Beautiful, And Nothing Hurt”

Ciemniejsza strona Halla.

2018.03.02

opublikował:


Moby – „Everything Was Beautiful, And Nothing Hurt”

grafika: mat. pras.

Muzyczny kameleon, który potrafi zarówno w hardcore’a, jak i inteligentną elektronikę, tym razem wraca do korzeni trip hopu. W urzekająco mrocznym i bardzo nastrojowym stylu. Dlatego nie bójmy się tego powiedzieć – „Everything Was Beautiful, And Nothing Hurt” to wielka, mądra i… piękna płyta…

… choć historii muzyki nie zmieni. Żeby było jasne. Za to na pewno sprawi frajdę wielu słuchaczom, którzy szukają w muzyce ukojenia. Oderwania od świata, może nawet refleksji nad nim. Ludzi, którzy potrzebują przytulnego klimatu stworzonego przez poruszające dźwięki i nieoczywiste teksty. Jeśli lubicie takie brzmienia, to „Everything Was Beautiful…” zachwyci was tak, jak… mnie. Ale po kolei…

Ten Moby jest chyba jakimś pracoholikiem, nie sądzicie? To już 15. album w jego dorobku! A przecież o ile w październiku 2016 roku wydał album „These Systems Are Failing” zrealizowany pod szyldem Moby & The Void Pacific Choir, to już w czerwcu 2017 ukazał jego następca „More Fast Songs About the Apocalypse”. Gdyby tego było mało, to w lutym 2016 Richard Melville Hall, bo tak nazywa się artysta, wypuścił dzieło „Long Ambients 1: Calm. Sleep” zawierające… 4 godziny muzyki! A jeszcze w czerwcu 2016 roku zaprezentował retrospekcyjny zestaw „Music From Porcelain”, czyli przypomnienie płyty „Porcelain” dopełnione jego ulubionymi nagraniami. Jakby tego było mało, to całości towarzyszył również pamiętnik.

A przecież oprócz działalności muzycznej, Moby słynie z charytatywnej aktywności. Wspiera ruchy działające na rzecz Afryki, Tybetu czy przeciwko przemocy domowej. Jest zadeklarowanym weganinem i intensywnie promuje ruchy broniące praw zwierząt. Kiedy więc ten zaangażowany politycznie i społecznie artsta miał czas na skomponowanie i nagranie piosenek na „Everything Was Beautiful…”? Nie mam pojęcia? Ale wiem, że to płyta niemal doskonała. I chyba nie tylko w swoim, mam nadzieję, że więcej niż niszowym gatunku…

Na nowym albumie autor bestsellerowego, „elektroniczno-piosenkowego” krążka „Play” (1999), który na świecie sprzedał się w kilkunastu milionach egzemplarzy, ale też muzyk potrafiący nagrać gniewne, rockowe manifesty (album „Animal Rights” czy nagrania z grupą Diamondsnake), wraca do formuły, w której czuje się chyba najlepiej. A więc dźwięków na skrzyżowaniu wokalnej elektroniki, trip hopu, chilloutu i soulu. Czyli nastrojowej, piosenkowej stylistyki, która przyniosła mu uznanie krytyków i światową popularność.

Nie brak więc na tym krążku niespiesznych rytmów oraz lirycznych, kobiecych głosów. Takich jak ten, którym czaruje Raquel Rodriguez w przepięknym, promującym album utworze „Like A Motherless Child”. W ogóle to bardzo kobieca płyta – w niemal wszystkich utworach, poza „The Middle Is Gone” z melorecytacją Moby’ego – dominują żeńskie głosy. Zwróćcie uwagę na najlepszą, moim zdaniem, łapiącą za serce od pierwszego przesłuchania kompozycję „Welcome to Hard Times”, która brzmi, jakby została nagrana gdzieś na początku lat 90. Czyli w czasie, kiedy debiutowały trip hopowe grupy Massive Attack, Portishead, a w ich ślady poszła później m.in. Morcheeba. Właśnie echo takiego „upalonego” grania słuchać w „A Dark Cloud is Coming”. A kiedy Moby podkręca tempo i sięga po reggae, jak to mam miejsce w „The Sorrow Tree”, to słychać w tym echa twórczości np. Thievery Corporation.

A skoro mowa o jamajskich dźwiękach, to jest też mała brzmieniowa nowinka, która odróżnia „Everything Was Beautiful…” od takich „ikonicznych” albumów sympatycznego, łysego Anglika, jak „18”, „Innocents” czy wspomniany „Play”. To pulsujący, pełen pogłosów dub, który nadaje nowym kompozycjom głębi, intrygującego, może nawet tajemniczego klimatu. To dźwiękowy, „wspólny mianownik” tego krążka. Co w połączeniu z „symfonicznymi” klimatami, jakby rodem z muzyki filmowej czy ilustracyjnej (skojarzenia z płytami „The Space Between Us” i „As If to Nothing” jak najbardziej na miejscu!) daje poruszający efekt.

Ale Moby nie byłby sobą, gdyby nie włożył w tę beczkę (muzycznego) miodu łyżki (słownego) dziegciu. Stąd na albumie, którego tytuł zaczerpnął z kanonicznej już książki Kurta Vonneguta „Rzeźnia numer 5”, dominacja tekstów poruszających ważkie tematy przede wszystkim społeczne – tym razem widziane z własnej, osobistej perspektywy. Na szczęście ostre, polityczne komentarze ustępują tu miejsca melancholijnej introspekcji, co jeszcze bardziej czyni z „Everything Was Beautiful…” płytę osobistą, ale zarazem uniwersalną.

Artur Szklarczyk

Ocena: 4,5/5

Tracklista:

1. Mere Anarchy
2. The Waste of Suns
3. Like a Motherless Child
4. The Last of Goodbyes
5. The Ceremony of Innocence
6. The Tired and The Hurt
7. Welcome to Hard Times
8. The Sorrow Tree
9. Falling Rain and Light
10. The Middle Is Gone
11. This Wild Darkness
12. A Dark Cloud is Coming

Tagi


Polecane

Share This