Red Hot Chili Peppers – „The Getaway”

Prawdziwe odrodzenie.

2016.06.17

opublikował:


Red Hot Chili Peppers – „The Getaway”

Kiedy w 2011 roku ukazała się płyta „I’ With You”, Red Hoci stanęli przed szansą rozruszania nieco zatęchłej i skostniałej formuły swojej muzyki. W składzie pojawił się Josh Klinghoffer, nowy gitarzysta, którego John Frusciante sam namaścił na swojego następcę. W praktyce album kalifornijskiego kwartetu okazał się jednak rozczarowaniem, a Klinghoffer jedynie epigonem Fru starającym się za wszelką cenę naśladować poprzednika. Prawdziwe odrodzenie przychodzi dopiero teraz za sprawą „The Getaway”, jedenastej płyty w ponadtrzydziestoletniej już karierze RHCP.

Miano tego, który przywrócił światu wiarę w Papryczki, przypadnie nie Klinghofferowi, ale Danger Mouse’, producentowi zastępującymi za konsoletą Ricka Rubina odpowiadającego za brzmienie sześciu poprzednich płyt grupy, począwszy od ikonicznego „Blood Sugar Sex Magik” aż do „I’ With You”. Powiew świeżości słychać było już w pierwszym singlu „Dark Necessities” wyraźnie zwracającym RHCP w kierunku lat 70.. Niestety, kolejne przedpremierowe piosenki – tytułowa i „We Turn Red” swoją obojętnością i przezroczystością sugerowały, że Red Hotom już się po prostu nie chce, ale po premierze całości entuzjazm wraca ze zwielokrotnioną mocą. W kolejce do miana singli ustawią się ociekająca Kalifornią, oparta na hendrixowskiej zagrywce gitarowej i nośnym refrenie „Sick Love” (współautorem piosenki jest Elton John), czy będąca oldschoolowym kawałkiem disco „Go Robot”. Gitara a’ Nile Rodgers uzależnia, do tego syntezatorowe plamy przypominające efekty dźwiękowe towarzyszące scenom z udziałem Wielkiego Elektronika z „Pana Kleksa w kosmosie” – takiego utworu z pewnością nie spodziewaliście się po Red Hot Chili Peppers.

Poza wyróżniającym się „Go Robot” na „The Getaway” jest standardowo – zespół żongluje motywami ze swojej bogatej kariery, umiejętnie mieszając je nieraz w obrębie jednej piosenki. Przykłady? Choćby „Goodbye Angels” zaczynające się jakby żywcem wyjąć ten utwór z „By the Way”, by w czadowej końcówce nawiązać do „Blood Sugar”. Klimatem tej płyty przesiąknięte są też jednorodny, funkowy „Detroit”, gdzie Josh pokazuje, że ma rękę do mocnych riffów czy psychodeliczny „Dreams of a Samurai”, spadkobierca „Sir Psycho Sexy”.

Zachęcony przez producenta zespół chętniej korzysta z klawiszy,
uwypuklonych zwłaszcza w balladowych „Encore” oraz „The Hunter”.
Imponuje szczególnie ta druga, z dominującym fortepianem i pojedynczymi,
przeciąganymi w nieskończoność dźwiękami gitary. Gdyby tylko Kiedis był
w stanie zaśpiewać to na żywo, mielibyśmy mocnego kandydata do miana
najbardziej magicznego momentu zbliżającego się Open’.

Najsłabszym ogniwem grupy pozostaje niestety Klinghoffer. Niby nieśmiało wychodzi ze swojej skorupy, ale wciąż sprawia wrażenie, jakby każdy zagrany dźwięk prezentował najpierw Fru, a dopiero po uzyskaniu aprobaty podrzucał kolegom z zespołu. Kiedy 20 lat temu Dave Navarro wyważał drzwi zamknięte po pierwszym rozstaniu z Frusciante, część fanów uciekała w popłochu. „One Hot Minute” do dziś budzi sprzeczne opinie, ale co do jednego trudno nie być zgodnym – od ówczesnych numerów Papryczek bił żywy ogień. Josh, być może pamiętając reakcje na szaleństwa Navarro, zdecydował się nie drażnić fanów i podążać utartymi przez Johna ścieżkami.

Szkoda, bo póki co marnuje szansę na odciśnięcie własnego piętna na twórczości Papryczek.

Jedna słabsza płyta nie miała prawa zachwiać pozycji Red Hot Chili Peppers. Gdyby jednak zespół potknął się drugi raz z rzędu, kto wie, czy nie mówilibyśmy o początku końca. Zamiast tego możemy na szczęście wieścić triumfalny powrót jednej z najważniejszych grup ostatnich trzech dekad. Na „The Getaway” RHCP może nie nokautują, ale wyraźnie dają do zrozumienia, że nie pozwolą strącić się z piedestału.

 

Polecane

Share This