Rick Ross – „Mastermind”

Wzorowy album dalekiego od wzoru rapera.

2014.03.11

opublikował:


Rick Ross – „Mastermind”

Ustalmy to na samym początku: Rick Ross nagrał najlepszy album w swojej dotychczasowej karierze. Co to oznacza? Natychmiastowy status klasyka? Pierwszy krążek, który nadaje się do słuchania? Ani to, ani to. By uznać tę płytę za więcej niż bardzo dobrą, należałoby przymknąć oko na niektóre rażące niedociągnięcia. Ale nie jest też prawdą, że Rozaya wreszcie można bez wstydu puścić w głośnikach. „Mastermind” nie jest w tym względzie rewolucyjny; to materiał, który w pierwszej kolejności usatysfakcjonuje tych, którzy widzieli potencjał w dotychczasowej dyskografii rapera z Miami, ale nigdy nie byli w stanie w stu procentach się nią zachwycić. Tym razem wszystko jest na swoim miejscu.

Gospodarzowi udała się sztuka, która przed laty wyszła też Jayowi Z, Lil Wayne’owi, Busta Rhymesowi i kilku innym gwiazdom. Każdy z nich w swoim czasie nagrał album wyznaczający górną granicę mainstreamu – ówcześni MCs, jeśli chcieli sukces artystyczny i komercyjny zarazem, musieli potraktować takie pozycje jak „The Big Bang” czy „Tha Carter III” jako punkty odniesienia. Życzyłbym hip-hopowi w 2014 roku, by tym razem podobną rolę pełniło właśnie „Mastermind”. Ot, weźmy chociażby warstwę produkcyjną. Trudno jej cokolwiek zarzucić. Że niby „Nobody” to skandaliczne wskrzeszenie ducha Notoriousa B.I.G.? Takie zarzuty będą stawiali tylko ci, którzy na co dzień oburzają się na Jaya-Z, że podkrada linijki swojemu zmarłemu koledze. Dla mnie to po prostu dość sprawny cover – rzecz, która nieczęsto się zdarza w tym gatunku. Można ten utwór odczytywać też jako hołd dla lat 90., szczególnie że ostatnie nagranie – „Thug Cry” – zostało oparte na tym samym samplu, co inny znany utwór z tamtej epoki, „93 Till Infinity” Souls Of Mischief.

{sklep-cgm}

Zostawmy jednak tzw. złotą erę hip-hopu, bo koniec końców chyba nie o nią tu głównie chodzi. Bardziej czytelne są próby stworzenia takiego materiału, który godziłby najnowsze trendy w rapie (trap – „War Ready” na bicie Mike Will Made It) z tym, co mainstream miał do zaoferowania 9-10 lat temu. Przypominacie sobie jakiś ważny krążek w ostatnim czasie, na którym pojawiłby się bit Scotta Storcha? Gość, który dekadę temu produkował dla absolutnie wszystkich, został wskrzeszony przez Rossa w „Supreme”. I tę starą szkołę produkcji słychać. Może nie typowo Storchową, bo brakuje tu charakterystycznych motywów klawiszowych, ale perkusja gra jak w „Hate It Or Love It” Cool & Dre, a trąbki jak u Just Blaze’a. Echa tego ostatniego – również będącego od pewnego czasu poza głównym nurtem – usłyszeć można też w „The Devil Is A Lie”. Jednym z producentów jest wreszcie nieodżałowany Bink!, który z miękkimi bębnami, wokalnym samplem i odprężającą gitarą w „Mafia Music III” sprawia wrażenie, jakby próbował na „Mastermind” przemycić co nieco z klimatu „The Blueprint” Jaya Z.

Przegląd różnorodnych bitów i gości (szkoda że legendy – Z-Ro i Scarface – zostały wyrzucone poza standardową tracklistę; ich numer to jeden z najjaśniejszych punktów wersji deluxe) nie pozostawia złudzeń: miało być intensywnie, płodnie i bogato; żadna trójpolówka czy inna forma odpoczynku nie wchodziły w grę. Efekt raczej został osiągnięty. Z dwoma zastrzeżeniami. Po pierwsze, brakuje w tym zestawie jakiegoś wyrazistego hitu. Busta Rhymes miał „Touch It”, Lil Wayne „A Milli”, a tutaj trudno jest takie nagranie wskazać. Przy całym szacunku dla przebojowości „The Devil Is A Lie”.

Po drugie, gospodarz. Do perfekcji opanował ten powolny, toczący się jak walec rap, który pozwala na efektowną wyliczankę własnych bogactw. Tyle że większość nagrań nawiniętych jest tak samo i, co szczególnie boli, wersy można tasować między utworami, a pewnie i tak różnica byłaby niewielka. Nie krytykuję tej konwencji: zupełnie nie szokuje mnie fakt, że jeden z utworów zaczyna się informacją o stanie konta gospodarza, w innym spogląda się na świat z ostatniego piętra wieżowca w Dubaju, a jeszcze gdzie indziej zderza wokalne wstawki o religijnym nawróceniu z prośbą o miliony dolarów i dziwkę. Ten groteskowo groźny, trochę głupkowaty, a trochę śmieszny rap nawet da się lubić. Jednak brawurowe zwrotki Jaya Z, Young Jeezy’ego czy Kanye Westa pokazują, że hedonizm można było lepiej opakować.

Dlatego na „Mastermind” – najlepszym albumie Ricka Rossa – najsłabszym ogniwem jest paradoksalnie sam Rick Ross.

Polecane

Share This