Robin Thicke – „Paula”

Album dla nikogo.

2014.08.22

opublikował:


Robin Thicke – „Paula”

HONS AP PROVIDES ACCESS TO THIS HANDOUT PHOTO TO BE USED SOLELY TO ILLUSTRATE NEWS REPORTING OR COMMENTARY ON THE FACTS OR EVENTS DEPICTED IN THIS IMAGE. THIS IMAGE MAY ONLY BE USED FOR 14 DAYS FROM TIME OF TRANSMISSION; NO ARCHIVING; NO LICENSING. PUBLIC This CD cover image released by Interscope shows "Paula," the latest release by Robin Thicke. (AP Photo/Interscope)

Plany Robina Thicke`a wyglądały pewnie zupełnie inaczej. Być może planował jeszcze przez chwilę upajać się sukcesem swojego poprzedniego albumu, pociągnąć trasę i dopiero małymi kroczkami zabrać się za nowy materiał. Niestety, lutowa historia z romansem stanęła na przeszkodzie. Żona zagroziła rozwodem, ogłosiła separację, a Thicke – w akcie rozpaczy – postanowił nagrać album. O niej i dla niej. Cały. Zajęło mu to kilka miesięcy, a pewnie i tak chciałby to zrobić szybciej, w końcu ten krążek był jego ostatnią deską ratunku. Niestety, w momencie, gdy trafiał na rynek (koniec lipca), para była już po rozwodzie. Nie zdziwiłbym się, gdyby gwoździem do trumny Thicke`a był właśnie materiał przygotowany dla żony.

Bo co mogłaby sobie pomyśleć Paula Patton po przesłuchaniu albumu, który swój tytuł wziął od jej imienia? Jeszcze niedawno jej mąż w jednej ze swoich piosenek opowiadał o sytuacji, która dla wielu podpadała pod gwałt. I na tej kontrowersyjnej historii oparł swój największy hit. Tymczasem ona, Paula Patton, dostaje czternaście piosenek, które od „Blurred Lines” dzieli przepaść. Przebojowa, innowacyjna przepaść. Oczywiście mam tu na myśli wyłącznie ten jeden, singlowy utwór, bo cała ubiegłoroczna płyta wcale tak odległa od „Pauli” nie jest. Pisałem wówczas o niej, że osadzona na kliszach, odtwórcza, zbyt zanurzona w tym, co na czasie. Ale jednak bujała. A w przypadku „Pauli” można tamte wnioski powtórzyć z tym właśnie zastrzeżeniem, że jakoś nie hula.

Po pierwszym odsłuchaniu w pamięci nie zostało mi absolutnie nic. Po drugim też. Zajrzałem do recenzji w internecie, byłem ciekaw, co z tej bezbarwnej masy wyłuskali inni. Ktoś docenił „Get Her Back”. Cóż, to chyba tak z konieczności, by wymienić jakiś tytuł. Trwające raptem trzy i pół minuty nagranie ciągnie się niemiłosiernie. Delikatna, leniwa gitara, która w pełnoprawnej piosence byłby jedynie podstawą aranżacyjną, tu stanowi niby to kameralną, ale w gruncie rzeczy ułomną całość. Inny recenzent polecił „Something Bad”. Rzeczywiście, w porównaniu z anemiczną większością albumu, tu można tupnąć nogą, czuć jakieś życie. Tyle że kawałek, który w zamierzeniu miał pewnie odsyłać do jakiegoś kiczowatego power popu z lat 80., nie brzmi ironicznie. On jest dosłownie kiczowaty.

Ostatecznie sam odkryłem utwory, które wybijają się ponad resztę. Utwory? Lepiej byłoby mówić o szkicach albo o motywach: intrygujących klawiszach w „Whatever I Want”, wyrazistym basie w „Living In New York City”, powracających w kilku miejscach żeńskich chórkach… Umówmy się jednak, nie są to nagrania z kategorii tych, które trzeba koniecznie przesłuchać. Całość powinna być raczej zniechęcająca nawet dla słuchacza radiowej papki. Co z tego, że wokal Thicke`a potrafi odnaleźć się w wielu różnych stylistykach: od klimatów latynoskich przez rock and roll po Nowy Jork z czasów Franka Sinatry, jeśli tym melodiom brakuje polotu i sprawiają wrażenie sklejonych naprędce, na pół gwizdka, w oparciu o kilka wytartych schematów (nikt nawet nie zadał sobie fatygi, by je rozwinąć na własną modłę)? Dawno nie byłem tak przekonany co do wartości i oceny płyty.

Polecane

Share This