The Dead Weather – „Dodge and Burn”

Rockowa, klasyczna gangsterka najwyższej próby.

2015.10.08

opublikował:


The Dead Weather – „Dodge and Burn”

Gang. Słowo, które w ciągu ostatnich kilku dni zrobiło furorę w moim codziennym słowniku, kiedy myślę czy mówię o muzyce. Najpierw przypomniał mi je Duff McKagan w swojej rewelacyjnej autobiografii. Były basista Gunsów często porównywał sposób myślenia muzyków w okresie kształtowania się zespołu do rozumowania gangsterów. Wspólny cel, radykalne środki i pogarda dla kompromisów. Dziś rano przeczytałem porywający, emocjonalny i zapewne powstały z potrzeby chwili wpis Zbyszka Hołdysa o współczesnych klubach. I o dawnych. I o sposobach zawiązywania się współpracy między muzykami, powstawania nie tyle zespołów, co właśnie gangów muzycznych. Rockowych gangów. Zjednoczonych i zdeterminowanych. I przypomniało mi się już z automatu, jak w jakimś wywiadzie Alison Mosshart po pierwszej płycie The Dead Weather wypaliła: „nie nazywajcie nas supergrupą, nazywajcie nas supergangiem”. W punkt!

Zaznaczyć koniecznie trzeba, że nazywanie The Dead Weather supergrupą nie jest takie chybione. W końcu to Jack White (wiadomo), Dean Fertita (Queens of The Stone Age), Jack Lawrence (The Greenhornes, The Raconteurs) i wspomniana Alison Mosshart (The Kills). Określenie gang też jest trafne. Z powodów jak wyżej. No i jeszcze dlatego, że nie jest to zespół z castingu. Ludzie ci się znali i czuli. Ich drogi przecinały się wcześniej, by wreszcie się spleść. I tak od 2009 roku. Z niepokojącą ostatnio przerwą. Ale przyznać trzeba, że każdy z muzyków (zwłaszcza White) bombardował nas swoimi różnymi wcieleniami. A ja przyznam – to wcielenie, czyli Dead Weather jest mi najbliższe.

Brudny, zasyfiony, ciężki rock zamoczony gęstym bluesem. Energia, dzikość, hipnotyzujący wokal Mosshart, trupie klawisze Fertity, gitary brzmiące jak White, nawet gdy ten wyżywa się za perkusją, a jest to jego nominalna pozycja w tej formacji. Tym wszystkim zaskarbili sobie miłość sierot po Led Zeppelin wydając pierwszy singiel z pierwszej płyty. I kolejny. I płytą, jedną, drugą. I po aż pięciu latach trzecią! Na najnowszym „Dodge and Burn” jest wszystko to, co nas porwało na „Horehound” i „Sea of Cowards”. Tylko jakby jeszcze mocniej. Trafniej. Do tego stopnia, że albo ktoś wchodzi w to całym sobą, albo kompletnie to do niego nie trafia. Albo jest to czyjaś bajka, albo nie. Pośrodku nie ma nikogo. Nie ma obojętnych na tę muzykę i to wcielenie White`a. I to chyba najtrafniejsze, co można napisać o tej płycie.

Jeśli chciałbym napisać recenzję bardzo krytyczną i nieprzychylną, to podkreślałbym przewidywalność tej płyty. Pierwszy numer (singiel, jakby nie było) doskonale pokazuje co stanie się dalej. Trzecia płyta w linii prostej wynika z poprzednich dwóch, choć praca nad nią nieco się różniła. Zamiast intensywnych 2-3 tygodniowych sesji, którym muzycy poświęcali całych siebie i cały swój czas, pracowano z doskoku, w krótkich przerwach między innymi aktywnościami i obowiązkami dość w sumie zarobionych muzyków. Gdybym miał ganić, to wskazywałbym na zbyt nachalne i obfite czerpanie z klasycznych, rockowych inspiracji. Za brak kroku do przodu, w bok czy gdziekolwiek. Pozycja The Dead Weather pozwala wykonać krok w dowolną stronę. Po prostu zaszli tak daleko, że mogą już wszystko. Ale ganić za to nie będę. Bo właśnie to chciałem usłyszeć. Właśnie tym chciałem dostać w łeb.

Istota rocka nie polega na ściganiu się i pogoni za trendami. To żadne zawody w udowadnianiu sobie i innym, że jest się na bieżąco ze wszystkimi nowinkami. Czasem od takich nowinek chce się rzygać. Tu, w The Dead Weather spotykają się wybitni muzycy. Tworzą gang. Jedność. Kiedy słucha się tego, co wynikło ze zderzenia tych osobowości, staje się jasne – w rocku najważniejszy jest efekt. Cios. Seria ciosów. Że każdy wie jak wygląda lewy sierpowy i prawy prosty? To co? Przecież idealnie zadane ciosy to jest właśnie to. Szybko, sprawnie, wirtuozersko i nonszalancko lekko. To jest to!

Polecane

Share This