Vince Staples – „Summertime 06”

Słońce nie świeci nad Kalifornią.

2015.08.05

opublikował:


Vince Staples – „Summertime 06”

Bardzo dobrze pamiętam, co działo się latem 2006 roku. Lupe Fiasco pilnie pracował nad nową wersją swojego debiutu „Food & Liquor”, który wiosną wyciekł do sieci. Busta Rhymes szalał ze swoim doskonałym, naładowanym przebojami „The Big Bang”. Doskonałe wejście na rynek zaliczył Rick Ross. Coraz głośniej mówiło się o powrocie Jaya Z i zażegnaniu konfliktu z Nasem. Tym żył mainstream, ale podziemie też miało dużo radości choćby z kolejnego krążka Jurrasic 5.

Choć tamten rok nie był może jakoś szczególnie wyjątkowy dla amerykańskiego hip-hopu, zapamiętałem go, o dziwo, całkiem całkiem. Ale nie tylko dlatego jestem wdzięczny Vince`owi Staplesowi, że właśnie tak zatytułował swój pierwszy oficjalny longplay. „Summertime 06”, poza tym, że wywołuje miłe skojarzenia, przede wszystkim imponuje jako album wkraczającego na rynek 23-letniego MC.

Trzeba mieć tupet, by swój sześćdziesiominutowy debiut podzielić na dwie płyty. Co prawda nie do końca można zrozumieć, czemu miał ten zabieg służyć, bo sam album byłby spójny i bez tego podziału, ale jest w tym geście coś epickiego i odważnego. Epickiego, mimo że sama treść nie wykorzystuje raczej wielkich, szerokich kadrów. Portretując ulice Kalifornii, 22-letni Staples wychodzi od znanych diagnoz (wojny gangów, narkotyki, przyszłość bez perspektyw) i stawia na szczegół, kilka przyciągających uwagę obrazków, które dopiero połączone składają się barwną mozaikę. Jest w tym na tyle precyzyjny, że czasami chciałoby się, aby zszedł głębiej, w poważniejsze obserwacje, zamiast marnować całe zwrotki i utwory na opisywanie fałszywych ziomów z osiedla, skoro wystarczą mu do tego dwa wersy: „Słyszałem, że czarnuchy obracają koką, czemu są więc spłukani? Jeśli każdy z nich ma broń, po co im ochroniarz?” („Street Punks”). Pośród tych opowieści – które bardzo łatwo zestawić, biorąc zresztą pod uwagę wiek gospodarza, z innym klasycznym debiutem z przeciwnego Wybrzeża, „Illmatic” Nasa – trafiają się pisane niemalże copywriterskim piórem linijki pokroju: „Ziomy potrzebuję Porsche, dziwki – aborcji” („Norf Norf”).

Gdy słucha się tej narracji, można odnieść wrażenie, że życie Long Beach to błędne koło, konglomerat spiętrzonych problemów, które nie mają ani początku, ani końca. „Więcej czarnych dzieci ginie od pigułek niż tajniaków na osiedlach”, rapuje gospodarz w „Surf”, ale to nie znaczy, że całą odpowiedzialność należy zrzucić na nieodpowiedzialne dziewczyny. Ten łańcuch tragedii może mieć swój początek równie dobrze w ziomkach, którzy podpici gwałcą swoje koleżanki, a te – owładnięte mitem miłości – naiwnie im się oddają. Wątkiem zbiorowej iluzji obraca zresztą Staples na różne sposoby. Najmocniej brzmi wtedy, gdy konfrontuje pozorną niezależność osiedlowych pionków z ich rzeczywistą pozycją w hierarchii społecznej i pyta: „Jak to jest z tym bogactwem, skoro twoja dziewczyna siedzi w starym Fordzie? / Jak to jest, że ty, czarny, handlujesz crackiem dla białego?”.

Można chwalić Staplesa za inteligencję, błyskotliwość i zdolność plastycznego opisu, ale tym, czym „Summertime 06” rzeczywiście może wygrać w oczach (a raczej uszach) słuchaczy, jest chemia gospodarza z naczelnym producentem krążka, No I.D. Wieloletni współpracownik Commona, mentor Kanye Westa i jeden z najwybitniejszych przedstawicieli sceny z Chicago dostarczył temu młodemu chłopakowi z Kalifornii muzykę, jakiej wielu mogłoby się po nim nie spodziewać. Tu nie ma miejsca na soulowe, miękkie sample, tu często nie ma miejsca na zwyczajowo rozumianą melodię jako motyw przewodni. Przeciwnie, No I.D. przygotował brzmienie, jakby chciał nie tyle zilustrować życie na osiedlach Zachodniego Wybrzeża, co przypomnieć o ciemniejszym obliczu swojego rodzinnego miasta – przestępczym „Chiraqu”. Pisałem to już kiedyś, powtórzę jeszcze raz – jeśli mierzyć czymś klasę producenta, to nie rozbudowanym aranżem i milionami ścieżek, ale tym co najprostsze: sekcją rytmiczną, bębnami i basem. Te dwa elementy hulają u No I.D. wzorowo, tak jakby producent ten włożył całą swą kreatywność właśnie w mięsistość i surowość perkusji oraz niższych tonów, gdzieniegdzie tylko wzbogacając je psychodelicznymi, wykręconymi dźwiękami („Birds & Bees”) lub obłąkańczymi samplami gospel („Jump Off The Roof”). Posłuchajcie tylko, jak wściekła, perfekcyjnie szarżująca jest linia basowa w „Lift Me Up”. Gdy słucham tego numeru – albo w ogóle całego albumu – mam wrażenie, jakby No I.D. osiągnął jakiś poziom zero w hip-hopie, tę podstawę, od której powinno się zaczynać w ogóle budowanie tej muzyki. Zresztą, to nie tylko jego zasługa. Kilka podkładów – m.in. do świetnego, bujającego w ejtisowym stylu „Norf Norf” – dołożył Clams Casino, a Christian Rich w „Senioricie” pokazał polskim producentom, jak operować skąpymi partiami klawiszy, by nie wyszedł z tego rzewny, patetyczny klimat.

Jeśli można coś zarzucić „Summertime 06”, to monotematyczność. Jasne, jest ona wpisana jakoś w koncept całości – portret degrengolady Long Beach – ale też to nadmierne skupienie na jednym tylko środowisku i brak szerszego spojrzenia (tego, które m.in. stanowiło o sukcesie „To Pimp A Butterfly” Kendricka Lamara) decyduje o tym, że pod koniec drugiej płyty tempo albumu spada, a jeśli pojawiają się jakieś ciekawe pomysły, to wykorzystuje się jedynie połowicznie („Might Be Wrong” rozmywa się w swoim „efekcie Kanye Westa”, a przecież to coś, co mogłoby zaowocować naprawdę epickim, patetycznym nagraniem). Cóż z tego, skoro to i tak jeden z lepszych, bardziej ambitnych debiutów ostatnich lat.

Polecane

Share This