Metallica: „We love You, Cracow”

Relacja i zdjęcia z koncertu w TAURON Arenie Kraków.


2018.04.29

opublikował:

Metallica: „We love You, Cracow”

fot. Ewelina "Eris" Wójcik / mfk.com.pl

Najgłośniej komentowanym przed krakowskim koncertem Metalliki tematem, było to, którą polską piosenkę usłyszymy na żywo. Podczas obecnej trasy grupa robi ukłon w stronę lokalnych fanów, wykonując w poszczególnych krajach jakiś kojarzony z nim utwór. Wśród typów najczęściej przewijały się biesiadne klasyki jak „Hej, sokoły”, utwory Lady Pank (Jan Borysewicz chwalił się niedawno zrobionym w Pradze zdjęciem z Robertem Trujillo) lub Dżemu. I ci obstawiający Dżem faktycznie mieli rację.

Zanim jednak zobaczyliśmy gwiazdę wieczoru, na scenie zameldował się norweski Kvelertak, który mimo podłego miejscami nagłośnienia znakomicie rozgrzał zgromadzoną w TAURON Arenie Kraków publiczność. Ulubieńcy Jamesa Hetfielda wciąż promują album „Nattesferd” sprzed dwóch lat, ale w ich secie nie zabrakło również starszych utworów, jak choćby „Bruane Brenn” czy „Offernatt”. Aby w pełni docenić siłę Norwegów, warto wybrać się dziś na ich solowy koncert we wrocławskim Firleju. Ostatnie bilety są jeszcze w sprzedaży.

Ok. 21.00 przy dźwiękach „Ecstasy of Gold” na scenę wyszła Metallica. Po obowiązkowym zestawie startowym w postaci „Hardwired”, „Atlas! Rise” i „Seek & Destroy” (od tej trójki grupa rozpoczyna wszystkie tegoroczne koncerty) usłyszeliśmy dzikie „Motorbreath” oraz jedną z najlepszych power ballad w historii – „Fade to Black”. Ustawiając scenę na środku płyty i otaczając się publicznością zespół ma ograniczone pole do popisu przy budowaniu scenografii. Rozwiązanie zakładające podwieszenie nad sceną kilkudziesięciu monitorów, które regularnie zjeżdżają, a następnie ponownie się unoszą jest nie tylko kreatywne, ale doskonale wpływa na dynamikę show.

O tym, że Metallica dba o to, by jej koncert spełniał wszystkie elementy dobrego show, przekonaliśmy się przy okazji „Now That We’re Dead” z promowanego w Krakowie „Hardwired… to Self-Destruct”. Utwór wzbogacono o rozbudowaną partię perkusyjną wykonaną przez cały zespół. James, Lars, Kirk i Robert ustawili się w czterech rogach sceny uderzając w bębny niczym na plemiennym obrzędzie. Złośliwi mogliby zauważyć, że Ulrich, którego umiejętności gry od lat są obiektem żartów fanów, tworzy sobie konkurencję w obrębie własnego zespołu. Ale nie będźmy złośliwi i idźmy dalej. Po kolejnej nowości w postaci „Dream No More” muzycy zafundowali nam podróż w czasie serwując majestatyczne „For Whom the Bell Tolls”.

Szybko wracamy do współczesności, by usłyszeć „Halo on Fire”, po którym na placu boju pozostali jedynie Kirk i Robert. Ich popisy określane mianem Rob & Kirk Doodle, są odbierane różnie. Kiedy w Pradze zagrali „Jožina z bažin”, stali się nieszkodliwym memem. Ale już wykonanym w Genewie „Procreation (of the Wicked)” Celtic Frost zamiast oddać hołd zmarłemu jesienią basiście Martinowi Erikowi Ainowi, ściągnęli na siebie sporo krytycznych komentarzy wskazujących na niechlujny, żenujący i niepotrzebnie zamieniony w bekę występ. U nas muzycy wybrali „Wehikuł czasu” Dżemu. Czy celem Metalliki było sprawić, że najbardziej zapamiętywalnym fragmentem jej koncertu będzie te kilkadziesiąt sekund, kiedy basista śpiewa po polsku ogniskowy klasyk? Trudno powiedzieć, ale po reakcji widzów i chóralnie odśpiewanym wspólnie z Trujillo tekście można podejrzewać, że właśnie ta scena ma szansę na dobre trafić do rodzimej popkultury.

Po coverze polskiego przeboju, przyszedł czas na przeróbkę, którą znają fani Metalliki na całym świecie. W obliczu wydanego kilka dni temu wznowienia „The $5.98 EP: Garage Days Re-Revisited”, grupa sięgnie po jeden z opublikowanych tam utworów. Wybór padł jednak na punkowe „Die, Die, My Darling” Misfits. Po kolejnych utworach – klasycznym „Creeping Death” i nowym „Moth Into Flame” James zwrócił się do wypatrzonego na płycie trzynastoletniego Piotra, którego na koncert przyprowadził wujek. – Masz fajnego wujka, Piotrek – przyznał wokalista, a następnie podziękował chłopcu za „bycie nowym pokoleniem fanów” i zadedykował mu „Sad But True”. Podstawowy set zamknęły sprawdzone hity – „One” i „Master of Puppets”, w którym James z trudem przebijał się przez śpiew tłumu fanów.

Krótka przerwa na oddech i czas na bisy. Zespół „Spit Out the Bone”, jednego z najmocniejszych fragmentów „Hardwired… to Self-Destruct”. Następnie przy morzu latarek smartfonów grupa wykonała „Nothing Else Matters”, by zwieńczyć swój występ kolejnym klasykiem – „Enter Sandman”. – We love You, Cracow – zadeklarował pod koniec James Hetfield („Sandmana” wieńczyło outro z „The Frayed Ends of Sanity” i wydaje się, że mówił szczerze. W trakcie ponad dwugodzinnego występu zespół tryskał humorem i zaangażowaniem. Niedostatki techniczne? Naturalnie były, jednak energia, która biła ze sceny, doskonale je maskowała.

Maciek Kancerek

zdjęcia: Ewelina „Eris” Wójcik / mfk.com.pl

Polecane

Share This