Jungle: „Poczuliśmy, że chcemy otworzyć serca na naszych fanów”

Na dwa tygodnie przed warszawskim koncertem rozmawiamy z Tomem McFarlandem.


2018.10.26

opublikował:

Jungle: „Poczuliśmy, że chcemy otworzyć serca na naszych fanów”

foto: Charlie Di Placido

Jungle zanotowali jeden z najciekawszych i najlepiej ocenianych przez branżę debiutów w 2014 roku. Po czterech latach Brytyjczycy powrócili z krążkiem „For Ever”. Tym razem nie ukrywając się za literami J i T, a wręcz przeciwnie: otwarcie mówiąc o bolesnych doświadczeniach. Choć druga płyta Jungle to album o rozstaniach, nie usłyszymy na nim użalania się nad sobą. – Tym razem poczuliśmy, że chcemy bardziej otworzyć serca na naszych fanów. (…) Ten krok dodał nam niesamowitej siły. Od razu poczuliśmy się też bardziej dojrzali – mówi nam na dwa tygodnie przed warszawskim koncertem Tom McFarland z Jungle.

Co tak bardzo pociągało was w koncepcji „na zawsze” („For Ever”), że postanowiliście nazwać tak wasz drugi album?

Tom McFarland: Dobre pytanie. Na ścianie naszego studia to dziwne hasło „For Ever” zawisło już na bardzo wczesnym etapie prac nad drugą płytą. Od dłuższego czasu zastanawialiśmy się, jak to jest, gdy coś trwa wiecznie. Ta idea wydawała się nam niesamowicie romantyczna. Nieskończoność to dość trudny temat do ogarnięcia w sposób racjonalny. Później, bardzo dziwnym zbiegiem okoliczności, „For Ever” nabrało kolejnego znaczenia: związki moje i J [Josha Lloyda-Watsona z Jungle – dop. red.] rozpadły się. Kobiety, które towarzyszyły nam od samego początku tworzenia drugiej płyty, oznajmiły w pewnym momencie, że są przerażone perspektywą spędzenia wieczności z nami. To niesamowite i dziwne, jak te dwie rzeczy zbiegły się w czasie – nasze rozmyślania o nieskończoności oraz nagłe przypomnienie, że wszystko ma swój koniec. Zorientowaliśmy się, że nazwanie drugiej płyty „For Ever” będzie miało największy sens.

Kiedy ukazał się pierwszy album, nie wiedzieliśmy prawie nic o waszym życiu prywatnym. Teraz w każdej recenzji pojawia się wzmianka, że „For Ever” było zainspirowane złamanymi sercami. Czy łatwo było się przełamać, by powiedzieć o tym tak otwarcie i jakie to uczucie czytać teraz o tym w każdym tekście na temat drugiej płyty?

Gdyby takie pytania padły cztery lata temu, na pewno bardzo balibyśmy się o tym mówić. Przy debiucie nie zdecydowalibyśmy się na głośne opowiadanie o naszych prywatnych sprawach. Pewnie nawet nie bylibyśmy w stanie napisać o tym piosenki. Tym razem poczuliśmy jednak, że chcemy bardziej otworzyć serca na naszych fanów. Po rozstaniach nagle stało się oczywiste, że praca w studiu pomoże nam zacząć mówić wprost o tym, co się stało. Wiesz pewnie dobrze z własnego doświadczenia, że jeśli mówisz szczerze o swoich emocjach, łatwiej możesz sobie z nimi poradzić. Ten krok dodał nam niesamowitej siły. Od razu poczuliśmy się też bardziej dojrzali.

„Chcieliśmy pokazać, że miłość to cykl”

Dojrzałość słychać między innymi w tym aspekcie, że choć opowiadacie o złamanym sercu, nie użalacie się nad sobą. Jak to osiągnęliście?

Na „For Ever” chcieliśmy pokazać, że miłość to cykl. Jedna się kończy, druga zaczyna. Zakochujemy się i odkochujemy. Obaj przeżyliśmy bardzo bolesne, emocjonalne momenty, bo trudno nie czuć się źle, kiedy dobry związek dobiega końca. Ale trzeba pamiętać, że tuż za rogiem może czekać coś, co przywróci nadzieję. Udało nam się dojść do takiego momentu i chcieliśmy tym również podzielić się z odbiorcami płyty. Kiedy czujesz się smutny i samotny, nie zawsze dopuszczasz tę myśl, że jutro możesz mieć zupełnie inny nastrój. Warto jednak sobie o tym przypominać.

W początkach Jungle byliście po prostu J i T, a przy tworzeniu drugiej płyty musieliście poradzić sobie z nowym statusem w branży muzycznej oraz z wieloma oczekiwaniami, między innymi ze strony fanów. Jak sobie z tym radziliście?

Nie wydaje mi się, że skupiamy się na oczekiwaniach fanów. Bardziej na tym, by dać im muzykę, w której mogą znaleźć coś dla siebie, jakieś punkty styczne z własnym życiem. Doszliśmy do wniosku, że jeżeli ma to nastąpić, muszą lepiej poznać nas jako ludzi, zobaczyć twarze stojące za piosenkami. Zrozumieliśmy, że możemy uderzyć w odpowiednie struny tylko jeśli podpiszemy się pod wszystkim własnymi imionami i nazwiskami. Jeśli wyrażasz swoje zdanie na jakikolwiek temat, nie możesz być anonimowy, w przeciwnym wypadku twoja opinia jest pozbawiona mocy.

Po pierwszej płycie zjeździliście świat wzdłuż i wszerz. Zastanawiam się, czy był moment, w którym stwierdziliście: „Ok, to ten czas, zaczynamy pracę nad drugą płytą”, a może sprawa potoczyła się bardziej płynnie?

Pierwsze pomysły na „For Ever” powstały już w trakcie trasy promującej nasz debiut. Na przykład koncept oraz refren „Heavy, California” narodziły się w 2015 roku, kiedy graliśmy w Arizonie. Jednak poważne myślenie o nowej płycie mogło zacząć się dopiero w 2016, kiedy zakończyliśmy koncertowanie. Zrobiliśmy sobie przerwę. Josh wyprowadził się do dziewczyny do Los Angeles. Było dla nas kluczowe, abyśmy mogli na chwilę się zrelaksować, nacieszyć się tym, co udało się do tej pory osiągnąć, zrozumieć to wszystko, i dopiero potem myśleć o kolejnych krokach. Przełomowy dla powstania drugiej płyty okazał się rok 2017, wtedy odbyła się największa część kreatywnej pracy.

Tym razem postanowiliście powierzyć produkcję człowiekowi spoza zespołu, Inflo. Jak się poznaliście i w jakich okolicznościach podjęliście decyzję o współpracy?

Poznaliśmy się w Londynie przez wspólnych znajomych. Początkowo to była relacja czysto przyjacielska, nie mieliśmy zamiaru wchodzić razem do studia. Dość szybko odkryliśmy, że to wspaniały człowiek, który ma mnóstwo ciekawych pomysłów nie tylko na samą muzykę, ale na życie w ogóle. W pewnym momencie zaczęliśmy dzielić się z nim naszymi pomysłami na nowe utwory. Pracujemy z J od tylu lat razem, więc doszliśmy do wniosku, że może dobrze byłoby skonsultować nasze koncepcje z kimś z zewnątrz, by poznać inną perspektywę, bo my przy takim stażu możemy ją czasem zagubić. Okazało się, że to bardzo dobry pomysł, by ktoś wkroczył w nasz układ i spełnił rolę tradycyjnego producenta. Teraz wielu osobom wydaje się, że producent to osoba, która zrobi ci bit na perkusji i powie, gdzie ma być gitara. Tymczasem w tym starym, dobrym znaczeniu producent pełnił rolę przewodnika, który pokazuje artystom drogę, jaką powinni obrać, aby płyta była udana. I tak było w naszym przypadku. To był bardzo ciekawy proces. Myślę, że Inflo bardzo pomógł nam wybrać na płytę te pomysły, które miały najwięcej znaczenia, które najlepiej oddawały emocje, jakie chcieliśmy przekazać. Miał też duży wpływ na brzmienie naszych wokali. Dzięki niemu odnaleźliśmy najbardziej szczery sposób na opowiedzenie naszych historii.

Co w Kalifornii zainspirowało was najbardziej?

Na pewno Josh mógłby o tym sporo opowiedzieć, w końcu to on zakochał się w kimś z Kalifornii (śmiech). Tak na poważnie to obaj byliśmy oczarowani Kalifornią i Los Angeles od pierwszego wejrzenia. Kiedy promowaliśmy nasz debiutancki album, odwiedziliśmy mnóstwo pięknych, filmowych miejsc. Widoki zapierały dech w piersiach, słońce zawsze świeciło i grzało, dookoła kręciło się mnóstwo artystów i muzyków – to wszystko, plus fakt, że w Wielkiej Brytanii i Europie w ogóle mamy tendencję do idealizowania Ameryki. Najbardziej inspirująca okazała się eksploracja, sprawdzenie, czy marzenia i wyobrażenia o Kalifornii mają swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Niektóre z nich tak, ale sporo aspektów – jak się okazało – miało swoją mroczną stronę, której nie było widać z perspektywy kogoś, kto tylko przyjechał w odwiedziny z Anglii.

„Zaufaj swoim instynktom i nie bój się zmian”

Obserwując występy Jungle na żywo, trudno nie zauważyć, że wasze koncerty potrafią być bardzo różne, a jednocześnie zawsze pozostajecie wierni swojej estetyce. Jak to możliwe?

Tak to chyba już jest z tymi występami: w zespole jest siedem osób i każdy z nas wnosi do każdego koncertu różne emocje, energię, uczucia, historie, które przekuwa w muzykę. Ponieważ gramy na żywo, nigdy nie będzie dwóch identycznych koncertów. Napięcie rozkłada się bardzo różnie. Czasami mamy więcej energii, innym razem jesteśmy agresywni, jeszcze kiedy indziej – wypoczęci i w dobrych humorach. Zdarza się, że gramy bardziej seksownie i tanecznie. Dynamika zmienia się z dnia na dzień. Dokładamy wszelkich starań, by zaoferować tę różnorodność naszej publiczności, tak by mogli przychodzić na nasze koncerty wiele razy i nigdy nie poczuć nudy.

Czy dasz radę wymienić trzy najlepsze momenty z waszej wielkiej przygody pod szyldem Jungle?

Wow, będzie ciężko wymienić tylko trzy, ale na pewno numerem jeden byłby nasz pierwszy występ w rodzinnym Londynie, w Shepherd’s Bush. To było wyjątkowe, ponieważ codziennie przechodziliśmy koło tego miejsca idąc do szkoły, a potem zagraliśmy tam nasz pierwszy koncert z prawdziwego zdarzenia. Wyjątkowy był również debiut Jungle na festiwalu Glastonbury, w namiocie. Ludzie szaleli, a nam się to bardzo udzieliło. Niedawno zagraliśmy w Meksyku, co było pięknym momentem dla nas wszystkich. Meksykanie podchodzą do muzyki z olbrzymią pasją i dało się odczuć, że trafiliśmy do nich. Zagraliśmy tam drugi co do wielkości koncert headlinerski w karierze, co jest dziwne, biorąc pod uwagę, że zadziało się to tak daleko od domu. Dla takich momentów wkładamy całe serca w naszą pracę.

Wiem, że to jak pytanie o to, które dziecko jest twoim ulubionym, ale zaryzykuję: który utwór na „For Ever” to twój faworyt?

„House in LA”, ponieważ to była pierwsza piosenka, przy której poczuliśmy, że idziemy w dobrą stronę, że dokładnie to chcemy przekazać na naszej drugiej płycie. Utożsamiam się z nią zarówno jako artysta, jak i człowiek.

Wyobraź sobie, że inni artyści zgłaszają się do ciebie z pytaniem: „jak uniknąć katastrofy drugiego albumu?”. Co byś odpowiedział na takie pytanie?

(Śmiech) Zaufaj swoim instynktom i nie bój się zmian. Nawet jeśli chcesz zmienić swój styl lub podejście do komponowania, musisz zadbać o jedno: twoja muzyka musi pozostać szczera. Musi odzwierciedlać twoją osobowość. Najważniejsze, byś zostawił w tym, co nagrywasz, cząstkę siebie.

Rozmawiał: Maciek Kancerek

 

Tagi


Polecane

Share This