Marcin Flint wskazuje 10 powodów, dla których warto iść na koncert Wu-Tang Clanu

Grupa będzie jedną z gwiazd pierwszej edycji FEST Festivalu.

2019.07.29

opublikował:


Marcin Flint wskazuje 10 powodów, dla których warto iść na koncert Wu-Tang Clanu

fot. mat. pras.

Jak to szło? Wu-Tang Clan ain’t nuthin’ to fuck with? Proponujemy grzeczną parafrazę – Wu-Tang Clan jest czymś na co idź. Poniżej 10 powodów dla których nie warto przegapić ich występu na chorzowskim Fest Festivalu (23-24 sierpnia)

1. O takich rzeczach opowiada się wnukom (i wnuczkom)

Na Wu-Tang Clan nie idzie się jak na dobry koncert hip-hopowy. Idzie się jak na Rolling Stonesów, Depeche Mode albo Slayera. Nie narzeka na wybór utworów, trudy dojazdu czy nagłośnienie. A tym bardziej na to, że Keith Richards bardziej pasuje do mroku tawerny pełnej piratów z Karaibów niż na oświetloną scenę, Dave Gahan nie dobędzie takiego głosu jak w latach 80., a zmarły przed sześcioma laty Jeff Hanneman nie jest postacią do zastąpienia. Kupno biletu to jak podejście do sonicznego egzaminu dojrzałości, albo wyjęcie zza pancernej szyby oryginalnej Biblii Muzyki i kartkowanie jej ze wzruszeniem. Rok 1993, apokalipsa według RZA. „Enter The Wu-Tang” zadziwił Nowy Jork, a zanim cały świat. I wpoił ludziom przykazanie – nie miej innych hip-hopowych debiutów przede mną, a jak już musisz, to niech to będzie „Illmatic”. Szczerze mówiąc nie wiem czy Wu to Stonesi rapu. Ale ich koncert to możliwość obcowania z legendą przez której pryzmat patrzyło się na całą dekadę, te fenomenalne dla hip-hopu lata 90. Fakt nie opinia.

2. To nie zespół, to wielogłowy potwór

Jeżeli kogoś bawi relatywnie skromna dyskografia Wu-Tang Clanu, w której przepotężny debiut rzuca cień na pozostałe pozycje, to znaczy, że zapomniał, że po „Enter The Wu-Tang” rozpoczęło się natarcie solowych płyt wszystkich dziewięciu członków. I nawet jeśli na solo Masta Killa trzeba było czekać ponad dziesięć lat, to kiedy wyszło, było więcej niż dobre. Wyjątkowa jest ta specyfika hip-hopu – wyobrażacie sobie budowanie pozycji Metalliki przez solowe dokonania Larsa Ulricha? Tymczasem krążki Method Mana, Ol’ Dirty Bastarda, Geniusa, Inspectah Decka i Raekwona stały się klasykami w momencie wydania, zaś ich kolektywny charakter, praca poniekąd zbiorowa, pozwolił zamienić historię grupy w sagę. Razem, a zarazem osobno, bo jednak każdy pozostał superbohaterem. – Stal ostrzy stal. Chcesz mieć miecz gotowy do bitwy? Naostrz go o inny. I to właśnie robimy, ostrzymy się nawzajem – mówił (za Inspectah Deckiem) RZA. On to generał, GZA – doświadczony mędrzec, Rae – cwaniak z półświatka z giętkim językiem, a U-God… No cóż, U-God to U-God, po cholerę drążyć. Wu-Tang Clan to Avengersi, których dzieje można chłonąć w całości, ale też śledzić jako popisy poszczególnych bohaterów. Osłabieni śmiercią ODB, wciąż są gotowi wywalczyć waszą uwagę i największą czcionkę na festiwalowym plakacie.

3.Saga trwa, hype również

Wu-Tang Clan nie jest jak lenary, polar czy adidasy na koturnie, nie robi się passe. To prędzej coś jak lata osiemdziesiąte, co do których można mieć cholerne wrażenie, że modne są od początku lat 90. do teraz. Charakterystyczne, żółte logo w kształcie litery Wu okazuje się ponadczasowe niczym łyżwa na pewnych butach sportowych czy zawijasy w znaku towarowym napoju z kofeiną. Nie tylko nie przemija, ale nadal wyziera zewsząd będąc z miejsca rozpoznawane. Wokół klanu mamy ciągły szum. A to zagrają własną wersję Nirvany na Glastonbury, a to wystąpią w cenionej serii Tiny Desk Concerts, a to nakręci się jakaś mała afera, bo Method Man i Ghostface Killah opowiedzą w „The Late Show” jak to tropiło ich FBI. Jeżeli milioner-spekulant nie kupuje właśnie ich wydanego w jednej sztuce albumu za chore pieniądze, to część Staten Island zostaje oficjalnie nazwana Wu-Tang Clan District, zaś cokolwiek wzruszony Ghost mówi: – Wiedziałem, że jesteśmy zajebistymi MC’s, ale nie wiedziałem, że to zajdzie tak daleko. Logic nagrywa „Wu-Tang Forever”, mimo, że przecież nie tak dawno legendzie kłaniał się Drake, Hulu nakręciło swój serial (premiera na jesieni), mimo, że Showtime właśnie pokazało czteroczęściowe, dokumentalne “Wu-Tang Clan: Of Mics and Men”. Szaleeeeństwo.

4. Dyskografia, głupcze

Ani hype, ani najbarwniejszy zestaw osobowości na podkładzie nie zastąpi dyskografii. Ta grupowa, miała swoje oprotestywowane (pytanie czy zawsze słusznie) mielizny, choć zdołała się dźwignąć. – Moim zdaniem Wu-Tang bardzo odbił się od dna. <Better Tommorrow> brzmiała jak płyta na pożegnanie i spodziewałem się, że będzie ostatnia. Że reszta – prócz Method Mana, przyklejonego w tej chwili do klanu Redmana i RZ-y, czyli ludzi, którzy i tak sobie prowadzą – będzie wieść żywot tzw. <legendarnych raperów>. Wcale się tak nie stało. <The Saga Continues> weszła z dużym impetem, dostała się na listę pierwsze miejsce US Independent Albums Billboardu, została poparta ogromną trasą koncertową – mówił „Gazecie Magnetofonowej” Maro Music, czyli Marek Walaszek, wutangolog i studyjny alchemik, do którego wrócimy sześć punktów niżej.

Abstrahując jednak od tych dwóch płyt – Wu-Tang miał zawsze swoją lokomotywę, kogoś, kto był zajebistej formie i lądował w topkach podsumowań roku. Np. w 2005 GZA połączył siły z DJ-em Muggsem (tym z Cypress Hill), by pokazać, że ma mnóstwo do powiedzenia i historie, w których to przemyci. 2006 należał do Ghostface’a, który uderzył dwoma (!) świetnymi płytami – „Fishcale” i „More Fish”, okazując się królem narracji i rapowego noir. W 2009 Raekwon wywrócił rankingi drugą cześcią „Only Built 4 Cuban Linx”. Mając Ghosta przy boku imponował tempem i wyczuciem detalu. Z kolei w 2013 U-God… no dobra, dobra, on nie. Obecnie imponuje Inspectah Deck – w 2019 pokazał się na płycie Czarface (znowu współpraca z Ghostface Killah!) i w solowym, niestety absolutnie przegapionym, choć bardzo dobrze napisanym, „Chamber no 9”.

5. Chałtura nie rządzi wszystkim wokół nas

Jeżeli planujesz zobaczyć legendę, sprawdź czy to coś więcej niż dorzucanie się weteranom do funduszu emerytalnego. Jeżeli chcą cię uraczyć trasą koncertową i nie idzie za tym praca nad nowym materiałem, to jest szansa na kotlet – i to nie odsmażony z ziemniaczkami, a taki z mikrofali, zwęglony z zewnątrz, zimny w środku. No więc Wu-Tang Clan studyjnie działa. W marcu tego roku, współzałożyciel Loud Steven Rifkind potwierdził prace nad nowym albumem, publikując fotografię będącą spisem rzeczy w których macza palce. Wśród nich znalazła się Wu-płyta. Rifkind zadał jeszcze prowokacyjnie pytanie o to, która z wymienionych przez niego pozycji ekscytuje nas najbardziej. No ale jak to, Steven? Oczywiście nie o takich planach się słyszało i przed oczami stają newsy o tym, jak to Wu wyskoczy z nowym krążkiem na 25-lecie debiutu i jak to Ghost ma zastąpić RZ-ę w funkcji naczelnego ogarniacza. Ale tym razem jest powód, żeby zaufać – to tegoroczna epka towarzysząca „Of Mics and Men”. Ascetyczna, na samplach, w klimacie.

6. Wu-Tang Clan umie w koncerty

Nie jest tajemnicą, że kolektywy wypadają koncertowo najlepiej. To kwestia synergii, napędzania się nawzajem, odpowiedniej cyrkulacji energii. A, że Wu to nie zespół, a bardziej rodzina, to są niezrównani w dopowiadaniu sobie, wchodzeniu sobie w słowo – bez żadnego trudu każdy może być każdemu suflerem, posłużyć wsparciem, bracia w lot czytają swoje pomysł i intencje, co na scenie po prostu widać, słychać i czuć. Zresztą tej drużynie nie zależało na tym, żeby skłonić ludzi do tańca, ona chciała ich przebudzić. Po co kołysać, skoro można potrząsnąć. – Wu-Tang jest dla dzieci – powiedział kiedyś (1998) ze sceny Ol’ Dirty Bastard, przerywając przy okazji ceremonię wręczania nagród Grammy. No nie ten koncertowy, bo live jest głośno, brudno i dziko. RZA w hedonistycznej, wodzirejskiej odsłonie, obserwowany u Raekwona proces budzenia się lwa w kung-fu pandzie i niesiony adrenaliną Method Man, pływający w tłumie i wspinający się na elementy wyposażenia klubu.Za deckami Matehmatics gotów skreczować choćby stopami. Jest w starannie rozpisanym na role Wu-Tangu świadomość, że każdy jest elementem układanki, ale nie każdy może być na scenie gwiazdą. Choć numery dobrano tak, że wszyscy członkowie mogą poświecić światłem własnym, nie tylko odbitym.

7. W 2019 Wu wciąż umie w koncerty

Jesteś tak dobry, jak twoja ostatnia płyta? No nie, Wu-Tang Clan jest jednak lepszy. Więc może jesteś tak dobry jak twój ostatni koncert? No, tu już lepiej. Warto patrzeć na dyspozycję chwili, nawet wtedy kiedy mówimy o legendach (a może zwłaszcza wtedy), bo inaczej może się skończyć jak ze sprowadzaniem tych większych nazwisk do naszej piłkarskiej Ekstraklasy. Wnioskując po koncertowych relacjach z ostatnich kilku miesięcy, wojownicy z Shaolin są w formie i nie zezgredzieli. – Ten chór chaosu z wielowarstwowym rapem, rechotami, warknięciami i okrzykami <Wu!> ustawił się w opozycji do szarpanych, miażdżących bitów. Werbalna energia była punkowa, przekładając się na scenie w szybko zmieniający się bałagan uwzględniający nieustanny ruch i raperów wpychających się przed siebie – pisał bardzo zadowolone „Variety” po występie w Filadelfii . – Nic nie wydawało się tanie czy głupio uproszczone. Fani dostali tyle jakości, że nawet jeśli były drobne potknięcia, to się nimi nie przejmowali. Cholera, nawet to, że jeden z głośników brzmiał jakby wybuchł, nie odjęło występowi energii, atmosfery i szorstkości, które zaprezentował zjednoczony front Wu-Tangu – zachwycało się „The AU Review” po koncercie w Sydney. Najlepszą puentą będzie chyba jednak wyimek z „NME”, które wybrało się na londyński „God of Rap” (połączone siły Public Enemy, De La Soul i Wu): „- Patrzycie teraz na klasyczny hip-hop – powiedział podczas jednej z nielicznych przerw RZA, który zajmował się szefowaniem i polewaniem ludzi wodą. Hip-hop i rap wydają się oddalać coraz dalej od swoich korzeni, ale specjalne okazje takie jak ten wieczór uwiarygodniają maksymę, że czasem ci starsi są najlepsi”.

8. Ucieczka od oczywistości

Przy całym szacunku do obchodzącego niedawno 25 rocznicę „Enter The Wu-Tang (36 Chambers), show oparty wyłącznie na tych numerach byłby formą muzycznej archeologii. Dlatego 30-utworowa setlista przynosi nieco niespodzianek, mocno czerpie z solowego dorobku twórców, zaś wybory nie zawsze są oczywiste. Występ musi żyć, a muzycznym rewolucjonistom nie przystoi odgrywanie grupowego „greatest hits”, trzeba mrugnąć do tych najwierniejszych fanów. Jednym z miłych zaskoczeń „Glacier of Ice” z Raekwonowego „Only Built from Cuban Linx” – dziennikarze słusznie zauważają, że przy tej płycie to “Incarcerated Scarfaces” czy „Criminology” nasuwają się na myśl najpierw. Panowie grają też świetne „Duel of the Iron Mic” z drugiej płyty GZ-y – kawałek nie był nawet jednym z czterech promujących ją singli. Idąc na Wu-Tang Clan masz sporą szansę na trafić np. na cover „Mary Jane” Ricka Jamesa, „Rockwildera” z pierwszej płyty Method Mana z Redmanem czy doświadczyć superszybkiego nawijania Cappadonny w „Winter Warz” Ghosta.

9. Młody, niespecjalnie brudny bękart

Led Zeppelin – dla fanów cięższych brzmień nie mniej ikoniczne niż Black Sabbath – już w 1980 r. pożegnało swojego szybko i mocno bębniącego perkusistę Johna Bonhama. Przy okazjonalnych koncertach zbawieniem okazał się jego syn, Jason. Mieliśmy w rapowej Polsce okazję przypatrzeć się takiemu rozwiązaniu, bo Fejz, syn tragicznie zmarłego Magika z Paktofoniki- przymierzał buty ojca. W wypadku Wu-Tang Clanu angaż dla Young Dirty Bastarda, jednego z trzynaściorga dzieci Ol Dirty’ego okazał się strzałem w dziesiątkę. Rap ma we krwi, w końcu mówił do RZ-y wujku i grał w szachy z GZ-ą. Elektryzuje samą barwą głosu, scenicznym animuszem (część obserwatorów zauważa cierpko, że na jego tle reszta – może poza Methem – wydaje się nie dość żywiołowa), a „Shimmy Shimmy Ya” i „Got Your Money” w jego wykonaniu to nie lada przeżycie. YDB ma też to, co najpewniej pozwoli mu przeżyć dłużej od ojca: łeb na karku i dystans do siebie. – Robię wszystko odwrotnie niż ojciec. Nie palę, nie piję, uczę się mieć mniej dzieci – powiedział redakcji „Vice”.

10. To tradycja narodowa jak smażony karp i kutia

Polacy śmieją z Evidence’a, że jest tu tak częstym gościem, że należy mu się obywatelstwo. Kpią z Lil Dapa, który zamieniłby jedną z ważniejszych dla naszej sceny formacji lat 90. w zbiór memów, gdyby jeszcze kogokolwiek tu obchodził. Żarcików tu jednak niewiele, bo Wu-Tang Clan ukorzenił się w naszych latach 90. i pewno gdyby grał na Łazienkowskiej, a nie na Parku Śląskim, to trener Vuković rozgadywałby się na temat jego legijnego DNA. Gdyby nie Wu nie byłoby by pierwszego Kalibra. Wu wydało się wyraźnie inspirować sposób organizacji Zip Składu, ale też głęboko fascynować undergroundowców po drugiej stronie Wisły –Układ Warszawski i Radio G (uwaga na wydany po latach, brzmiący jak nic innego album Grogra). Łódzkie NTK chciało być jak Wu-Tang. A zresztą kto nie chciał… I to przetrwało do dziś. Klan ożywa z każdym nawiązaniem, na przykład tym Jana-Rapowanie z SB Maffiji, a na jesień szykuje się bomba – polska, wutangowa płyta! Maro Music, szara eminencja, jedna z najbardziej zajętych osób w branży obracająca się od lat wokół dużych, światowych nazwisk (np. Wiley, Redman, Sizzla) szykuje oficjalny zestaw szalonych, elektronicznych remiksów. Wu-house? Wu-trap? Tak właśnie będzie. I można być raczej spokojnym o rezultat, bo Marek czuje klimat Shaolin jak mało kto, jest fanem, a dla części braci ze Staten Island jest po prostu kolegą. Można obstawiać, że spotkacie go w Chorzowie na „Fest Festivalu” i ręczę, że nie będzie musiał płacić za bilet.

Polecane

Share This