10 najważniejszych płyt, a nawet 12: Grubson

Jeden z największych zajawkowiczów na scenie, więc i zestaw znakomity.

2018.04.27

opublikował:


10 najważniejszych płyt, a nawet 12: Grubson

foto: P. Tarasewicz

Znakomity muzyk, raper, wokalista i producent z Rybnika. Rocznik ’86. Prywatnie Tomek Iwanca. Swobodnie porusza się między wieloma stylistykami, ale najbliższe są mu: reggae, dancehall, raggamuffin i hip-hop. Jego znakiem rozpoznawczym są głębokie, inteligentne i zaangażowane teksty. A wideo do utworu „Na szczycie” jest jednym najchętniej oglądanych polskich klipów z wynikiem 87 milionów odsłon! Niedawno nominowany był (już po raz drugi) do Fryderyka – za album „Gatunek L”. Niestety znów nie dostał statuetki. Czyżby do trzech razy sztuka? Ale zanim – oto autorska „dycha”, czy raczej „tuzin” tego sympatycznego, bardzo serdecznego artysty. Zapraszamy do lektury. Dobrej zabawy!

– Nie powiem – to było bardzo trudne zadanie – zdecydować się tylko na dziesięć albumów z mojej sporej płytoteki, którą gromadziłem latami. I która cały czas się powiększa. Dlatego przygotowałem sobie… 50 krążków, z których – z bólem serca – wybrałem ostatecznie tuzin. Czym się kierowałem sięgając po te tytuły? Pomyślałem sobie, że zdecyduję się tylko na te produkcje, które zabrałbym ze sobą na… bezludną wyspę. A więc te najważniejsze. Oto mój zestaw „przetrwania”. Mam nadzieję, że również Wam się spodoba! – zaczyna Grubson, po czym przechodzi do wymienienia najważniejszych dla siebie płyt.

Bonobo – „Days to Come”, 2006

Simon Green. Uwielbiam wszystkie jego płyty. Gdybym miał jednak wybrać tę jedną, jedyną z jego dyskografii, to… no właśnie – mam zagwozdkę. „Days to Come” czy „Black Sands” (Grubson długo się namyśla – przyp. red.). Ale niech będzie ta pierwsza. Bo usłyszałem ją jako pierwszą. Ale bez względu na ten wybór, każda rzecz Bonobo jest doskonała. Bo to muzyka wyobraźni. Zamykasz oczy i wszystko ci się wizualizuje. Niewielu producentów potrafi robić takie rzeczy. To muzyka idealna do podróżowania – czy rowerem, czy na piechotę. Bo inspiruje do refleksji, przemyśleń o życiu. Klasyk.

Anderson .Paak – „Malibu”, 2016

Jestem mega fanem tego artysty. I nie tylko dlatego, że to mój rocznik. Miałem okazję być na jego koncercie w Warszawie, a później z nim porozmawiać. Fantastyczna przygoda… Tu przypomina mi się motyw z dzieciństwa – kiedy byłem mały, to chciałem grać na perkusji. I waliłem w… książki. I w garnki. Widelcami. Serio – zawsze chciałem grać na perkusji. I już, już miałem ją wybraną – nie pamiętam z jakiej okazji, ale może były to urodziny – ale mój tato zdecydował się, w ostatnim momencie, że kupi mi… keyboard marki Casio! Strasznie to przeżyłem. I zraziłem się do klawiszy. Na szczęście znałem kolegów, którzy mieli zespół grunge’owo-hardcore’owy. I tam był taki bębniarz, który jak się zachlał, to ja mogłem go zastępować. A ta dygresja wzięła się stąd, że Anderson .Paak świetnie gra na „perce”. A dokładniej – równocześnie gra i śpiewa. Marzyłem o takiej karierze, ale mi się nie udało (śmiech). A jemu tak. I ta jego płyta jest po prostu świetna. Niesamowita, bo bije od niej moc pozytywnej energii. „Malibu” to idealna rzecz na imprezę, na siedzenie na plaży, do podróżowania – po prostu na każdą okoliczność. Uwielbiam.

A Tribe Called Quest – „Midnight Marauders”, 1993

Na tym albumie wszystko się zgadza. Począwszy od okładki. Kiedy słucham dziś „Midnight Marauders” to przypomina mi dzieciństwo. Każdy numer jest świetny. Po prostu klasyk w całej rozciągłości – ze znakomitymi tekstami, produkcjami, gośćmi. Inteligentny hip hop połączony z jazzem. Jeśli chodzi o ATCQ to pamiętam czasy, kiedy pojawił się internet. Mówię serio – mieliśmy w szkole pierwsze zajęcia z informatyki, uczyliśmy się Worda i Excela. A kiedy mogliśmy już skorzystać z internetu, to pierwsze słowa jakie wpisałem, brzmiały… A Tribe Called Quest właśnie (śmiech). A potem wyszukałem w necie ich teksty, bym mógł razem z nimi rapować. Wcześniej, za dzieciaka, spisywałem je ze słuchu i zapisywałem wszystko fonetycznie – do dziś mam to w starych zeszytach i na luźnych kartkach. Oczywiście ich kolejna płyta, czyli „Beats, Rhymes and Life” (1996) to też klasyk, ale pierwsza jest – przynajmniej dla mnie – muzyczną ucztą.

incarNations – „Odeon”, 2012

Teraz coś z innej – żeby było różnorodnie – muzycznej półki. Maja Kleszcz i Wojtek Krzak w projekcie incarNations. Już pierwsza ich płyta, czyli „Radio Retro”, była super, ale druga po prostu mnie pokonała. Pamiętam, że kiedy słuchałem jej w aucie, to czułem ciarki na całym ciele. Maja ma niesamowity głos, a moim marzeniem jest nagrać z nią coś kiedyś. Jestem absolutnym jej fanem – głosu, wykonawstwa, interpretacji, tekstów – to wokalistyka na najwyższym poziomie.

Kaytranada – „99,9%”, 2016

Teraz coś z elektroniki, czyli pełnowymiarowy album pochodzącego z Haiti, dorastającego w Montrealu producenta Louisa Kevina Celestina. To płyta z rodzaju tych, które – odkąd włącza się „play”, to już nie wyłączasz, ale słuchasz do końca. A każdy utwór jest tak zrobiony, tak zagrany, że tylko pozazdrościć. A już miks i master to najwyższa póła. Uwielbiam!

Nas & Damian Marley – „Distans Relatives”, 2010

Piękna, wielka, ważna płyta. Jestem wielkim fanem raggamuffin, więc tego albumu nie mogło zabraknąć w moim zestawie. Nas to najlepszy hip-hop. Damian – spadkobierca talentu wielkiego ojca, Boba Marleya. Ich wspólny projekt okazał się świeżym, zaskakującym, po prostu znakomitym połączeniem. Wspólnych ich dziełem najwyższych lotów. Od tego bije taka pozytywna energia, muzyczna mądrość, świetna energia, że włączasz ten album i… leci od deski do deski! Od początku do końca. Oto jeden z najlepszych duetów w historii muzyki popularnej. Takie muzyczne porozumienie ponad gatunkami – rzecz świetne odebrana przez przyjaciół ze środowiska reggae, ale też znajomych, którzy słuchają hip-hopu. Nie znam nikogo, kto by nie uwielbiał tej płyty. Może szkoda, a może nie, że to była jednorazowa sytuacja.

Busta Rhymes – „Genesis”, 2001

Bardzo lubię tego zawodnika. Większość jego płyt jest dobra, dlatego walczę tu z sobą, czy wybrać z „The Coming”, czy „Genesis”. Bo puszczasz tę drugą na imprezie i nikt nie schodzi z parkietu. Same bangery – od pierwszego do ostatniego numeru. Każdy numer to hit. Jedna z jego najlepszych płyt w historii hip-hopu. Zwłaszcza z numerem „Do My Thing” mam świetne wspomnienia – kiedy jesteśmy z Jareckim – i najdzie nas na wspomnienia – na przykład po imprezie, to puszczamy sobie ten numer. Szkoda więc, że Busta się trochę zagubił, różne rzeczy o nim słyszałem, ale ostatnio muzycznie jakby wypłynął na powierzchnię – nagrał świetny, studyjny album „Year Of The Dragon” (2012) i o rok późniejszy mixtape „The Abstract and The Dragon” z Q-Tipem. Mam wrażenie, że to produkcje, które nie tylko u nas nie są znane, ale jakby w ogóle do nas nie dotarły. A szkoda, bo to świetne rzeczy!

Snoop Dogg – „Bush”, 2015

Słońce, relaks, zabawa. Właśnie takie skojarzenia mam z tą płytą, wyprodukowaną przez Pharrella Williamsa. Absolutnie bezpretensjonalna muzyka z ciepłym, pozytywnym przekazem. Kiedy ją słucham, zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy. Kojarzy mi się z latem. A że zrobiło się ciepło, to chętnie do niej wracam…

Fugees – „The Score”, 1996

Płyta – kamień milowy. I to nie tylko w historii hip-hopu, ale muzyki popularnej w ogóle. Tu wszystko za sobą gra, a numer przechodzi w numer. Każdy z osobna i razem tworzą świetną, spójną historię. Oto płyta, która musiała się znaleźć w tym zestawie – również dlatego, że bardzo lubi ją moja żona. A więc puszczam jej „The Score” i myślę sobie, że ta płyta nic się nie zestarzała. Kiedy robimy u siebie imprezy, domówki, zjeżdżają się do nas znajomi, to nie może zabraknąć The Fugees tego na imprezie. Leci przynajmniej jeden, a najczęściej trzy numer z tego albumu. Magiczna rzecz nagrana w genialnym składzie, czyli 2+1 – dwóch facetów i ona – Lauryn Hill. Uwielbiam również jej solowy album „The Miseducation…”. Ale to już zupełnie inna historia…

Sly5thAve – „The Invisible Man: An Orchestral Tribute To Dr. Dre”, 2017

Jedna z najnowszych rzeczy, które mnie wręcz zachwyciły. Muzyk o trudnej ksywie, ale o wielkim talencie. Usłyszałem go będąc u brata w Anglii – w stacji BBC6. Genialne internetowe radio ze świetnymi, autorskimi audycjami muzycznymi – nie ma takiego, podobnego radia w Polsce. Szkoda. Natomiast sam Sly5thAve znakomity! Koleś rozpisał muzykę Dr. Dre na orkiestrę! A jest to tak świetnie zrobione, tak napisane (całość instrumentalna!), że jak to usłyszałem, to pomyślałem, że t lepsze niż oryginałem.

Knox Brown – „Searching”, 2016

Krótka piłka, bo krótka płyta – album z nowym bluesem. Zmiksowanym z hip-hopem. To niby tylko EP-ka, ale jest świetna, że słucham jej w kółko od jakiegoś półtora roku. Jeśli Wam się spodobało takie brytolskie granie, to posłuchajcie utworu „Reignite” z wokalem Gallanta ze ścieżki „Bridget Jones 3” – jego bit pochodzi z hitu Knoxa „Harry’s Code”, który okazał się przełomowym utworem w karierze brytyjskiego producenta. Miejcie na niego… ucho!

Icebird – „The Abandoned Lullaby”, 2011

A na koniec rzecz z zupełnie odmiennego, muzycznego bieguna. Indie-funkowy duet producenta RJD2 i wokalisty Aarona Livingstona. Ależ na mnie działa ta muzyka! Muzyka to jedno, ale głos Aarona? Koleś ma świetne teksty, a brzmienie takie, jakby mu ktoś wsypał piasek do gardła! Kiedy usłyszałem ich po raz pierwszy, od razu wiedziałem, że będę wielkim fanem. Posłuchajcie koniecznie, bo to zupełnie coś innego, co znaliście…

PS. Do zestawienia nie załapały się – a są bardzo ważne dla Grubsona – takie płyty, jak: Rage Aganist The Machine – „Rage Against The Machine”, D’Angelo –„Black Messiah”, Robert Glasper – „Black Radio”, Grand Puba – „2000”, Slum Village – „Fantastic”, The Pharcyde – „Labcabincalifornia”, J. Cole – „4 Your Eyez Only”, Gag Starr – „The Ownerz”, Cypres Hill – „Black Sunday”, Joey Badass – „B4.Da.$$”, Queen Latifah – „Black Reign”.

Artur Szklarczyk

Polecane

Share This