10 najważniejszych płyt: Mateusz Dopieralski (Bitamina)

Naprawdę inspirujący i piękny zestaw.

2018.02.02

opublikował:


10 najważniejszych płyt: Mateusz Dopieralski (Bitamina)

foto: archiwum Mateusza Dopieralskiego

Swoje życie dzieli między Niemcy i Polskę. Między aktorstwo, a muzykę. Tam gdzie mieszka, czyli w Leverkusen, gra (po niemiecku) w teatrze, kinie i telewizji. Tu, wraz z zespołem Bitamina śpiewa, nagrywa i koncertuje. Zachwycił nas w ubiegłym roku swoją niezwykłą frazą i tekstami na płycie „Kawalerka”. Teraz wraca na serię przedwiosennych koncertów ze swoim zespołem. Może w ich trakcie zagrają jakieś nowe kompozycje? Przekonamy się już w marcu. A już teraz sprawdźmy, co Mateuszowi gra w sercu i duszy…

Artur Szklarczyk

D’Angelo – „Voodoo” (2000) i „Black Messiah” (2014)

Chyba każdy wokalista, który gotując swoje melodie korzysta z soulowych przypraw, wymieni „Voodoo”. Rzecz nie do podrobienia! A jednak… Wszyscy kiedyś próbowaliśmy. I kiedy cały świat lata później nadal odkrywał tajemnice tych dillowskich groove’ów (z tego, co zdążyłem wyczytać, to D’Angelo był znaczącą postacią w powstawaniu „Time…” J Dilli), wokalista nie zaserwował nam dokładki do pysznego „Voodoo”. Dał nam kolejne główne danie, czyli „Black Messiah”. Z nowymi przyprawami, których nasze uszy dotychczas nie kosztowały. I nowe brzmienie. Bo D’Angelo to muzyczny kucharz o sporej odwadze. Zarówno szorstki jak i delikatny. A Sous Chef (Ahmir Thompson) cierpliwie wspierał Mistrza w jego poszukiwaniach… Aż znaleźli. Nowy posmak. Nowy pościg za nową tajemnicą. Dziękuje!

Jay-Z – „The Black Album” (2003)

„Zanim wiedziałem jeszcze jak nawija Kurtis Blow / Oldschool!? Dla mnie to jest Nas I Hov…”

To z baaaaaardzo starego utworu z czasów czapki z naklejką na daszku. ‘88 rocznik jestem. A Hova był moim bogiem. „Reasonable Doubt” poznałem później. Powinno tu być… No ale jak dziesięć to… dziesięć! „Czarny album” znam na pamke. Co za producenci! Co za świetna forma Cartera! Koncepcyjnie jest to najlepszy jego krążek. Opowiada wszystko tak, jakby miał to opowiedzieć ostatni raz. Bo przecież ten album był zapowiadany jako pożegnanie ze sceną. Tak to w każdym razie pamiętam i niech tak już zostanie. Jay dorzucił potem z pięć kolejnych albumów, na których też były perełki. I pozamiatał swoim flow jeszcze nie raz. Zawsze gotowy mnie zaskoczyć („The History of O.J.”!). Ale już nigdy nie przekonał mnie tak, jak wtedy. Całym albumem. Hovito! Dziękuje!

Mos Def – „Black on Both Sides” (1999) i „The New Danger” (2004)

Już wspominałem wyżej. Czapka, boom bap i „Scarface” na DVD. Na „Black on Both Sides” Mos Def pokazuje nietypową wtedy selekcję bitów i niezwykły warsztat – na każdej płaszczyźnie. „Mathematics”!? „Ms. Fat Booty”!? No i ten jeden numer, który zmienia wszystko – „Umi Says”. Ale jak to? On tam śpiewa… A przecież raper. Whutz!? To tak można…?

A po „The New Danger” już nie było czego zbierać po mnie. Każdy utwór z innej beczki, a jednak spójna całość. Zabawa formą! Raz rock, zaraz soul i jazzy, ballady i znowu twarde nowojorskie bębny. A wszędzie sobie radzi… ten Mos Def. Pozwolę sobie przywołać do tablicy trzy utwory i polecić je na swój sposób…

„The Panties”. Sampel – Tom Brock. „I love you more and more”… Wiadomo. Robi swoje. Jeśli planujesz miłą kolacje z osobą… hm… docelową… dodaj ten magiczny utwór do playlisty mniej więcej pod koniec uczty kulinarnej. „Baby slow down just take your time – you and me going to be here for a while…”. Nie ma za co…

„Modern Marvel”. Adaptacja. Podwójny ukłon w stronę legendy (Marvin Gaye). Dramaturgia utworu wprowadza nas na głębiny tego dzieła powolutku i ostrożnie. A pod koniec dochodzi do lirycznego „ice bucket challenge” dla słuchacza, który budzi się ze snu i zostaje z paczką przemyśleń. „You shot in the hood, we get the picture – cause every time you’re in the hood you got photographers with ya – what’s going on? – Understand… this is real life…”.

„The Beggar”. Uuuuhhhh! Nawet nie wiem jak to opisać… Ten utwór rozpoczyna swoją podróż w uszach, lecz bardzo szybko decyduje się dotrzeć do serca. Im bliżej tym… mocniej, głośniej i bardziej.

Sięgajcie po ten album! Zwłaszcza że Mos Def, jako taki, czyli muzyk, już podziękował za zabawę i późniejsze produkcje (jako Yassin Bey) były już… inne.

Aczkolwiek… Na „24 Hour Karate School” (Ski Beatz) i „BlakRoc” (!) Mos błyszczy, jak gdyby nigdy nic. Ten pan jest i będzie w mojej top piątce ulubionych wierszokletów do bitu. MOSt DEFinetly.

A na koniec chciałbym dodać, że parę dobrych lat temu, po koncercie Mos Defa w Kolonii czekałem w deszczu 2 lub 3 godziny żeby zbić pionę z Poetą i podarować płytę z bitaminowymi bitami. Bez maila kontaktowego lub nazwy producentów. Widniał na niej napis: Thank you!… A piona zbita. Płyta schowana w płaszczu. Polecam ten patent… poprzez brak podanych namiarów nigdy nie dowiemy się, czy znalazł moment na przesłuchanie naszych bitów, czy też pozbył się tej płyty przy pierwszej lepszej okazji. Fantazja Amara i moja ma więc prawo symulować scenę, w której nasz wspólny idol szaleje, nawija i tańczy do naszych tracków…

Peter Fox – „Stadtaffe” (2008)

Niestety – aby zrozumieć cały urok tej znakomitej produkcji – trzeba znać język niemiecki. Ten szkolny poziom sobie nie poradzi. Może nawet ten po studiach. Słowa i określenia kluczowe typu „Kargul i Pawlak”, „bigos” albo „żurek” wywołują u Polaka bardzo specyficzne i konkretne obrazy oraz konotację, które dla obcokrajowca są ciężko zrozumiałe. Tak jest i w przypadku „Stadtaffe”. Z tą różnicą, że Peter Fox posługuje się oczywiście niemieckimi skojarzeniami…

Koncepcją na całość jest miejska dżungla. Po metafory sięga głównie do skrzyni ze zwierzakami. Protagonistą jest tytułowa małpa, która reprezentuje ludzkość, ale zredukowaną do instynktów pierwotnych. Wszystko klarowne, a jednak pochowane po krzakach. Jest śmiesznie, a za chwile wzrusza cię do łez… Taki zamknięty w sobie mini-kosmos.

A teraz próba odpowiedzi na pytanie: Dlaczego ten album mógłby spodobać się słuchaczom innych narodowości? Otóż… Bity! Od strony produkcyjnej nie słyszałem bardziej bujającej i wymieszanej płyty w niemieckiej dyskografii. Bałkańskie dęciaki. Bębny jakby sam King Kong siedział przy zestawie perkusyjnym. Głos Piotra Lisa (ha ha) który, zależnie od potrzeb i zamysłu utworu, dostosowuje się perfekcyjnie przez całą przeprawę po dżungli, zwaną Berlin. Dankeschööööön Peter!

Marek Grechuta – „Złota kolekcja. Dni, których nie znamy” (1970/1999)

Wiem. To nie album. To nie to samo – taka kompilacja. Utwory wtedy są wyrwane z kontekstu, opowieści i otoczki płyty. Bądź co bądź. Ja otarłem się o ten zbiór kompozycji będąc na rozdrożu… Oczywiście wtedy tego tak świadomie nie odczuwałem. 15 lat. Pierwsze myśli typu… Hm, kto by pomyślał, ale chyba jestem za niski (i zwyczajnie za słaby), żeby zostać profesjonalnym koszykarzem. Shiet. I co teraz? A ten cały „teatr” to co to jest? Fajne dziewczyny się tam kręcą…

No i poszło. Warsztaty teatralne pod Warszawą, na których poznałem inny „rzut” ludzi. Inna wrażliwość. Inny zasób i dobór słów. Na początku chciałem wszystkich zadźgać… Całe życie w Niemczech, gdzie po polsku mówiono, ale tylko w domu. A tu nagle Gałczyński. I teraz weź wymawiaj poprawnie słowa, o których istnieniu nie wiedziałeś. Sorry, że tak krążę wokół tematu. No to już…

Po pierwszych warsztatach mama wyczuła nową energię, którą przywiozłem z wakacji. Nowo zdobyte kompleksy także. W ramach zbliżenia mnie do polskiego języka – na następnym poziomie – wpadła na genialny pomysł: Marek Grechuta… świętej pamięci.

Udało się. Dykcja, poprawne, ale melodyjne akcentowanie słów, teksty które brały mnie w podróż… po Polsce. W tej najbardziej charyzmatycznej wersji. A grupa Anawa wzięła mnie za rękę i oprowadziła. Zaprosili na szklankę piwa. Pan Grechuta pokazuje „The Art of Story Telling” – „Nie dokazuj”, „Dni, których nie znamy”. „Świecie nasz”…

Nie. Nie ma sensu tak wymieniać. Każdy wie, o czym mówię. Za bardzo się wzruszam. Ciągi do melancholii. Młodziaki – jeśli nie wiecie o kim mowa – błagam was… google it! Ocalmy to od zapomnienia. Dziękuje niezmiernie!

Parę lat później historia miała się powtórzyć z niejaką Mają Kleszcz i „Grandą” Brodki. Już bez pomocy mamy. Polski język znowu mnie zachwycił…

Michael Jackson – „Thriller” (1982)

Za te osobiste i prawie że terapeutyczne nudy powyżej teraz z kolei będzie krótko. Z prostej przyczyny: Michael Jackson! Coś takiego już się nie wydarzy. Nawet nie ma jak. Inny rynek muzyczny. A królowa była jedna… z planety Merkury. Nikt już tak nie aranżuje, jak robiło to Queen. Król też jest jeden. Dla starszych dżentelmenów niech jest nim Elvis. Dla mnie pozostaję nim Michael.

Janelle Monáe – „The ArchAndroid” (2010)

To więcej niż album. To spektakl. Słuchowisko. Płyta, która manipuluje nasz nastrój na potrzeby zrozumienia całego zawartego tutaj piękna, nadziei, ale i bólu. Gasną światła. The ArchOrchestra stroi smyki. Zaczyna się…

Mocny akcent w barwach klasycznych. Pan od wielkich bębnów zaczyna nabijać swojego rodzaju countdown waląc w kocioł, chórki podbijają puls aż… wyciszenie.
Punkt zwrotny. Nowa harmonia przypominająca japońskie bajki ze Studia Ghibli i świadomość, że tutaj „będzie się działo”! Przez cały spektakl poznamy jeszcze wiele najróżniejszych melodii. Janelle pamiętała przede wszystkim o tych zapomnianych.

„Sir Greendown… Come wake me in the night, the dragon wants a bite – of our love”.

Nagle znajdujemy się w 1958 roku wśród przytulających głosów (niczym „Mr. Sandman… Bring me a dream… pom, pom, pom, pom…”). Ale to wszystko ma własną, kosmiczną energię i brzmienie nie z tej ziemi. „Cold War”. Czyli funkowe wyznanie bolesnych odkryć i wniosków. Płacze, bo ją boli świat i to silniejsze niż ona. Ale za to płacze nam prosto w twarz! Gotowa do walki!

„Faster” i „Tightrope” – jeśli te utwory nie powodują u was co najmniej tupania stopą, to… ktoś w dzieciństwie musiał wam zapodać straszne kłamstwa a propos waszej stylówy, które na zawsze zniechęciły was do tańca. W końcu mamy do czynienia z najbardziej funkową sekcją dęta w Metropolis. Olejcie to co wam mówili. Tańczcie! Świetnie wam to wychodzi! Wymęczeni po przełamaniu własnych barier położycie się spać, a usłyszane melodie rozwieją wszelkie resztki obaw… W końcu dopiero co zwiedziliście kosmos. I nie straszne wam już nic… Thank you for the save flight Ms. Monáe! Say you’ll go. Na dobranoc…

Kings of Convenience – „Declaration of Dependence” (2009)

Ich „24-25” jest utworem, który prawie że bez wahania nazwę swoim „ulubionym”. Nie ulubionym wykonem tej formacji, tylko takim „ulubionym-ulubionym” w ogóle! Gdybym był z rocznika swego ojca, może nazwałbym ten uroczy duet ignorancko nową odsłoną Simona i Garfunkela. Ale to nie takie proste. I mało istotne…

Ten album zasłużył na miejsce w tym „Top 10” swoją najważniejszą dla mnie cechą – uspokaja mnie. Tak samo, jak filmy z serii „Harry Potter”. Najlepsze wspomnienia…

Formuła „wokal i gitara” ma jednak potężną moc. Co potrafi zrobić z nastrojem taki Leon Bridges, (świętej pamięci) Jeff Buckley lub José Gonzalez?! A tutaj są dwa głosy. Dwie gitary. Dwa razy „dzięki” w takim razie…

PS. Na pożegnanie pozwolę sobie już tylko na szybkie wyliczenie albumów, które także chciałem opisać i polecić: Common – „Be”, Gorillaz – „Plastic Beach”, Gnarls Barkley – „St. Elsewhere” i Gerry Rafferty – „Night Owl” (dopiero odkryłem, ale jestem totalnie zachwycony!).

Dziękuję i pozdrawiam!

Polecane

Share This