10 najważniejszych płyt: Sławek Uniatowski

– Wybrać „tylko” 10 tytułów?! To niemożliwe! - stwierdził pierwotnie artysta. Jednak dał radę!

2018.06.22

opublikował:


10 najważniejszych płyt: Sławek Uniatowski

foto: Arcadius Mauritz

Właściciel jednego z najlepszych głosów na naszym rynku przedstawił nam się dokładnie 13 lat temu biorąc udział w programie „Idol”, w którym zajął drugie miejsce. Jest fanem jazzu i swingu, ale doskonale radzi sobie również jako instrumentalista – gra na fortepianie, gitarze klasycznej i basowej. Rekordowo długo szykował materiał na swój autorski debiut płytowy, ale warto było czekać. Jego wydany w kwietniu tego roku album „Methamorphosis” zawiera świetnie zaśpiewany i zagrany elegancki pop z domieszką rocka, swingu i soulu. Dokładnie takie płyty ukształtowały muzycznie Sławka…

– Wybrać „tylko” 10 tytułów?! – To niemożliwe! – pomyślałem na początku, ale kiedy już podszedłem do mojej półki z płytami, poszło już bardzo szybko… Zwłaszcza, że postanowiłem pominąć albumy oczywiste. Takie jak „Nevermind” Nirvany czy klasyki z dyskografii The Doors lub Hendrixa. Lubię Herbiego Hancocka, braci Michaela i Randy’ego Breckerów, no i oczywiście Queen – przecież byłem szefem ogólnopolskiego fanklubu tej grupy! Nie ma tu również Andrzeja Zauchy, Ewy Bem, w ogóle żadnych polskich artystów, których kocham, ale byłyby to zbyt ewidentne wybory…

Fleetwood Mac – „Tango In The Night”, 1987

Pierwsza płyta, która przyszła mi do głowy, nie jest powszechnie znana jako zamknięta całość, bo większość słuchaczy kojarzy raczej pojedyncze piosenki z tego krążka. Z „Little Lies” na czele. Zresztą każdy z tych utworów mógłby być singlem. Uwielbiam brzmienie tego albumu, którym Fleetwood Mac odświeżyli swój styl. Świetna jest również okładka, jakby baśniowa…

Pamiętam jak byłem nastolatkiem i jeździliśmy z Torunia do Olsztyna – wystawialiśmy tam kabaret. I właśnie ta kaseta zawsze kojarzyła mi się z wycieczką do Olsztyna. Było lato, wszystko pachniało dookoła, no i te wspaniałe skajowe siedzenia w pociągach osobowych lub pośpiesznych. A w słuchawkach walkmana piękne melodie z „Tango In The Night”…

Chet Baker – „Sings”, 1954

Czyli Chet, który śpiewa. I to jest sztos. Jest też oczywiście jego trąbka, jest oczywiście swing, no i klasyk „My Funny Valentine”. Często wracam do tej płyty, bo ona znakomicie wprawia w nastrój – zwłaszcza, kiedy zaprosi się kogoś do siebie. Bo on na tej płycie ma taki kojący, jednostajny głos. A to działa…

Baker był długo niedoceniany. Zresztą, kiedyś nawet sam Miles Davis powiedział mu, żeby już nie śpiewał, a skupił się na trąbce – a to wszystko z zazdrości. Że odważył się zaśpiewać. To był niesamowity człowiek, artysta o fantastycznej, ale też tragicznej historii. Ciężko z jego olbrzymiej dyskografii wybrać jeden album, dlatego sięgnąłem po „Sings”, czyli zbiór kompozycji z jego wokalem. Są tu przepiękne numery, ale też nieśmiertelne evergreeny. Piękna, ważna dla mnie płyta…

Jeff Buckley – „Grace”, 1994

To jest kompletny sztos! 10 lat temu pokazał mi tę płytę Krzysiek Zalewski. Posłuchałem i mówię do niego: – K***a, jak mogło mnie to ominąć?! (śmiech)

To było właśnie jakieś 10 lat po śmierci Jeffa. Lubię cały album, ale najbardziej kocham „So Real” – ten z teledyskiem z ludźmi przebranymi za małpy.

Ta płyta to psychodela. Smutna i straszna. Ale nie można powiedzieć, że te piosenki są dołujące – a raczej nostalgiczne. Płacz ma działanie oczyszczające. I właśnie tak działa ten krążek. Uwielbiam sposób, w jaki Buckley gra na gitarze i łączy to ze śpiewem. Nie ma tu ani grama zawahania, cały czas jazda do przodu, na całego. Szkoda faceta. Właśnie minęła kolejna, 21. rocznica jego śmierci…

Frank Sinatra – „Sinatra at the Sands”, 1966

Album nagrany z orkiestrą Counta Basiego w tytułowym kasynie w Las Vegas. Jeśli ktoś lubi swing, to jest absolutny must have. Piękne, stylowe bigbandowe granie. Esencja tego vintage’owego jazzującego brzmienia rodem z lat 60. Fajne jest to, że w czasie tego zarejestrowanego koncertu Frank dużo gada, dzięki czemu można poznać jego poczucie humoru – nieco gangsterskie w klimacie. Warto pamiętać, że ten „knajpiany” swing w tamtych czasach był muzyką popularną. Kasyno, mafiosi, dziewczyny, alkohol i narkotyki. A przede wszystkim właśnie swing. Mroczne, grzeszne, ale również niebezpiecznie piękne czasy. Zawsze moim marzeniem było granie w takich lokalach, z tym że teraz w nich już się nie jara. Zresztą już by mi to chyba przeszkadzało (śmiech).

Wiele bym dał, żeby zobaczyć na żywo, właśnie w takich „okolicznościach przyrody” Johna Coltrane’a, Charliego Parkera, Milesa Davisa, Cheta Bakera i wielu innych wariatów jazzowych. Jest coś pięknego w tej melancholii szybkiego jazzu…

Depeche Mode – „The Singles (86-98)”, 1998

Ciężko było mi wybrać ulubioną płytę Depeszów, dlatego sięgnąłem po zestaw singli. Pamiętam, że miałem 13 lat, kiedy na poważnie zaczęła się moja przygoda z muzyką. Wtedy pojawili się właśnie DM. Patrzę na tracklistę tej składanki i przypominam sobie momenty, w których słyszałem je po raz pierwszy: „Stripped”, „Strangelove”, „Personal Jesus”, „Enjoy the Silence”, „Policy of Truth”, „I Feel You”…

To są takie utwory, których nie da się zapomnieć – kojarzysz początek, kojarzysz środek i koniec – po prostu znasz je na pamięć. Są tu też piosenki, które śpiewa Martin Gore – zupełnie innym głosem niż Dave Gahan. Bardzo lubię tę składankę również dlatego, że ciężko mi przejść przez niektóre płyty Depeszów, bo nie są dopracowane, równe… Lubię natomiast całą oprawę wizualną w teledyskach DM, a zwłaszcza tych, które wyszły spod ręki Antona Corbijna – to bardzo odważne, mocne, czasami nawet szokujące rzeczy. Uwielbiam.

Tears For Fears – „Tears Roll Down (Greatest Hits 82-92)”, 1992

To jeden z moich ulubionych zespołów. Ciężko mi było wybrać jedną płytę, bo pierwsze trzy – „The Hurting”, „Songs from the Big Chair” i „The Seeds of Love” – to rzeczy, które wciąga się od początku do końca. Dlatego wybrałem „Tears Roll Down”, czyli zbiór najlepszych utworów. Takich, jak „Sowing the Seeds of Lov”, w którym na bębnach gra Phil Collins. Tu wszystko się zgadza – orkiestracja, produkcja, rozmach. Ten numer jest niesamowity – charakterystyczny „basik”, który wchodzi z synthem, potem perkusja – uwielbiam grać ten numer…

Kiedy usłyszałem ten album – a maiłem chyba 12 lat – poczułem wielkie wzruszenie. Dorwałem „Rock Encyklopedię” Wiesława Weissa (bo nie było wówczas internetu) i wałkowałem ją do zdarcia, od deski do deski. Właśnie tam znalazłem wszystko o Tears For Fears i zacząłem odkrywać dyskografię tej kapeli…

The Beatles – „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, 1967

I znów ciężki wybór. Bo lubię „Revolver”, „Abbey Road”, „The Beatles”, czyli tzw. „Biały Album”. Zwłaszcza za melodie, może najbardziej w tych krótszych piosenkach i balladach. Co tu dużo mówić – po prostu klasyka – jak wybitna i trudna do zinterpretowania, pokazał Steven Tyler, chyba jeden z niewielu wokalistów, którzy udźwignęli ciężar kompozycji Paula McCartneya. Tyler przekonał o tym w 2010 roku podczas gali Kennedy Center Honors serwując składankę jego mniej oczywistych utworów – wszystko jest do obejrzenia na YouTube. Jeden z najlepszych wykonów dziesięciolecia. Uwielbiam gościa!

Był taki lokal w Toruniu „Miles”, w którym grałem na pianie. Miałem 16 lat, ale że urosłem na 2 metry, to nikt nie sądził, że jestem niepełnoletni. Ćwiczyłem „jazzy”, Floydów, sporo różnych rzeczy, a zwłaszcza klasykę rocka i swingu. Ktoś puścił Ala Jarreau grającego „She’s Leaving Home” i poczułem się skołowany, bo znałem ten numer, ale dopiero po chwili przypomniałem sobie, że to Beatlesi. Właśnie z płyty „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”. To właśnie Lennon, McCartney i spółka „zapoczątkowali” karierę Joe Cockera, który wziął na warsztat ich „With a Little Help From my Friends”. To również numer z „Sierżanta Pieprza”. Tak jak i „Getting Better” – piosenka często wykorzystywana w reklamach np. Phillipsa…

To fantastyczna płyta genialnie zaaranżowana i wyprodukowana. Dużo się na niej dzieje, również dzięki bogatemu instrumentarium, więc wystarczy zamknąć oczy i wyobrażać sobie różne sytuacje, krajobrazy, a nawet kolory. Ja tak właśnie mam – kiedy słucham muzyki z zamkniętymi oczami, to widzę kolory, pejzaże, zachód słońca. Bywa, że czuję zapachy. To synestezja…

Billy Joel – „The Stranger”, 1977

Jestem wielkim fanem Joela. A zwłaszcza w repertuarze z tej płyty. Ależ tu mamy zestaw piosenek – samo „gęste”! Czyli tytułowy numer – jedna z najczęściej wykonywanych piosenek na bankietach w krajach anglosaskich. Potem cudowna „Just The Way You Are” i równie urocza, bardzo długa „Scenes From An Italian Restaurant”. No i „Vienna” – jakby walczyk w rytmie na 6/8. Kiedy miałem 18 lat bardzo lubiłem grać ten numer. A dziś chętnie wracam do tej, jak i innych płyt – na przykład „Glass Houses”.

Elton John – „Goodbye Yellow Brick Road”, 1973

Jedna z piękniejszych płyt ever – uwielbiam oryginalną wersję „Candle In The Wind” z tego krążka, jak również wersję, którą Elton zagrał na pogrzebie księżnej Diany. Teraz patrzymy na niego z przymrużeniem oka, traktujemy go jako niegroźnego wariata, ale przecież to jeden z największych geniuszy muzyki popularnej XX wieku. A zarazem artysta o wielkim dystansie do samego siebie – czego dowodem jest jego niemal autoparodystyczny występ w filmie „Kingsman 2”.

Co tu dużo mówić – jestem totalnym fanem tego albumu, ale do pełni szczęścia brakuje mi tylko jednego hitu – „Tiny Dancer” z albumu „Madman Across The Water” z 1971 roku.

Jaco Pastorius – „Jaco Pastorius”, 1976

Autorski, debiutancki album mistrza gitary basowej. 10 lat później został pobity i zmarł. Kiedy usłyszałem jego styl grania, to unikatowe brzmienie, chciałem mieć taki sam bas jak on. Czyli Fendera. Ale że nie było mnie stać, to kupiłem sobie fretlessa, czyli bezprogowego Fendera i nauczyłem się na nim grać. Aczkolwiek nic z repertuaru Pastoriusa, bo mnie to przerastało. Aż wreszcie sprzedałem tę basówkę koledze. I tak skończyła się moja przygoda z czterema strunami…

Zakochałem się w tym albumie, a zwłaszcza w „Continuum”. Ależ to jest piękna kompozycja! Lubię też „(Used to Be a) Cha-Cha” – cudownie bujający numer. Zresztą wszystko, czego dotknął Jaco, było wspaniałe, czasami szalone – może nie tak jak w przypadku największego freaka jazz rocka, czyli Franka Zappy, ale to było równie natchnione granie…

Artur Szklarczyk

 

 

Polecane

Share This