Po dziesięciu latach: najlepsze polskie hip-hopowe płyty

Cofamy się do 2003 roku.

2013.03.03

opublikował:


Po dziesięciu latach: najlepsze polskie hip-hopowe płyty

Autorski ranking pięciu najciekawszych albumów z 2003 roku.

Gdyby tak sporządzić listę polskich płyt rapowych wydanych w 2003 roku, okazałoby się pewnie, że to jeden z lepszych okresów w dziejach rodzimej sceny. Dowodem poniższy ranking – gdzie każda pozycja to murowany klasyk – oraz te krążki, które się w zestawieniu nie znalazły (a przecież mogłyby): Fenomenu, Ostrego, Kasta Składu. No i podziemie, które zaczęło wypuszczać rzeczy o terminie ważności dłuższym niż kilka miesięcy. Do EP-ki Miejskiego Klasyka, „Każdego dnia człowiek” Eisa, „Wypas na biszkoptach” WN Drutz czy wreszcie „Kasety demonstracyjnej” Dinali się dziś po prostu wraca.

 

Eldo – „Eternia”Wcale nie uważam, jak pewnie wielu użytkowników CGM.pl, jakoby „Eternia” była najlepszym albumem Eldo w karierze. Na swoje opus magnum były członek Grammatika musiał poczekać jeszcze trzy lata, gdy w 2006 roku opublikował razem z Bitniksami „Człowieka, który chciał ukraść alfabet”. Nie znaczy to, że nie cenię „Eternii” – równe, rytmiczne bity nie wymagają od Eldo rapowej ekwilibrystyki, a surowe brzmienie materiału doskonale komponuje się z jego szorstkim głosem. Największym może atutem – i zarazem najbardziej przekonującym argumentem na rzecz tego, że Eldo od czasu „Eternii” nie nagrał niczego lepszego – tego krążka jest to, że umiejętnie balansuje między lirycznymi uniesieniami i ambitnymi konceptami („Plaża”, „Autobus 522”) a brudem hip-hopowego betonu. Duża w tym zasługa producentów, ale przede wszystkim samego gospodarza, który nie próbuje się kreować na nikogo (jak miało to miejsce w przypadku „Opowieści…”), ale, wykluczony przez własne muzyczne środowisko, nagrał materiał wybiegający w poetyckie wycieczki, a zarazem bliski rapowych korzeni.

Tede – „3H: Hajs Hajs Hajs”

Może trudno w to uwierzyć, ale 2003 rok przyniósł nie jeden, nie dwa, ale trzy świetne albumy dwupłytowe. To ewenement, nie tylko na skalę polską, lecz w ogóle światową. W końcu stworzenie udanej dwupłytówki to wyzwanie, któremu podołało niewielu. Dziesięć lat temu sztuka ta udała się trzem wykonawcom: Ostremu („Jazz w wolnych chwilach”), Kasta Składowi („Kastatomy”) i TDF-owi. Osobiście z perspektywy czasu najchętniej wracam do wydawnictwa szefa Wielkiego Joł. Mam zresztą przeczucie, że to właśnie na tym albumie Tedzik był najbliższy nagrania takiego klasyka, o jakim być może zawsze marzył – naszpikowanego przebojami („Wielkie joł”, „Pili gin”), wspominkami (fantastyczny, chyba trochę niedoceniany „360 obrót”) i refleksyjnymi klimatami („Sam na sam”), łączącego różne stylistyki (wystarczy rzucić okiem na producentów – Ośka, IGS, Ostry, chłopaki z Sistars, sam Tede). Zresztą gospodarz był wtedy w takiej formie, że trudno było znaleźć na niego mocnych. Tego charyzmatycznego, świadomego swoich umiejętności i pozycji Tedego, który tak kładzie wersy, jakby dobrze wiedział, że za kilka lat staną się one klasykami – tego Tedego słucha się dziś z przyjemnością.

Flexxip – „Fach”

„Fach” to album ważny z kilku powodów. Po pierwsze, droga do powstania tego krążka stała się potem wzorem dla wszystkich podziemnych raperów, którzy chcieli wypłynąć na legal. Mes i Blef najpierw zapracowali na szacunek w undergroundzie bardzo dobrym nielegalem, później pokazali się z gościnnymi zwrotkami w mainstreamie, by wreszcie wydać płytę, która na dobre zapisała się w kanonie hip-hopu. Dlaczego się zapisała? I w tym momencie możemy napisać „po drugie”. Otóż, po drugie, najlepiej o wartości „Fachu” można orzec, gdy przypomni się słowa Mesa z „Nie wystarczy wejść do studia”: „Weszliśmy do studia, by tam otworzyć rany – nie konto / I posypać je solą – nie mąką”. Ten aspekt albumu Flexxipu Ten Typ powtarzał zresztą później w wywiadach – krążek ten dowartościował szczerość w hip-hopie. I pokazał, że nie musi się ona koniecznie wiązać ze smutnym, jesiennym rapem spod znaku „Świateł miasta”. Wspaniałe w „Fachu” jest to, że takie numery jak „Własny wstyd”, „List” czy „Nie jestem” przeplatają się z luźnymi, dowcipnymi jointami w rodzaju „Szukam tego hajsu”, „Acha” czy bonus trackiem. Inna sprawa to świetnie opowiedziane historie – może niekoniecznie „Powiedz, gdzie jest F.”, ale już „Oszuści”, a zwłaszcza „Mam wiadomość” to mocne i ważne pozycje dla rozwoju polskiego storytellingu.

Eis – „Gdzie jest Eis?”

Album, który trudno jest tknąć. Wszyscy, którzy próbują to robić na wszelkiego rodzaju forach internetowych, często są sprowadzani do parteru przez pozostałych użytkowników. Na tę listę solowy album Eisa trafia nie w obawie przed potencjalnymi atakami ze strony internautów – to po prostu świetny, dobrze wyprodukowany, a jeszcze lepiej nawinięty krążek. Który raper poleciałby na bicie do „Zmienić grę” tak, jak zrobił to Eis? Gość był absolutnie poza wszelkimi klasyfikacjami, jeśli chodzi o nawijkę, która w połączeniu z nonszalanckim tonem w głosie tworzyła wrażenie, jakby to podkłady były stworzone pod kaprysy gospodarza. Ze „Zmienić grę” szczególnie uwielbiam ten fragment, w którym Eis wzbija się na swoje wyżyny: „Lepiej sprawdź to, co leci, i wbij sobie w łeb / – to klasyk i najlepsza płyta, jaka ma wyjść w 2003”. Dziś zresztą bardziej sensownym pytaniem od „Gdzie jest Eis?” jest „Czy rzeczywiście udało mu się zmienić grę?”. Moim zdaniem tak. Wystarczy tylko przejrzeć podziemie z okolic lat 2004–2006, by przekonać się, że co drugi raper próbował to robić jak Eis (zmieszany z Pezetem i Mesem).

Emade – „Album producencki”

Bardzo się cieszę, że po raz kolejny mogę przypomnieć o tym dość niedocenionym krążku, jakim jest “Album producencki” Emade. Po raz pierwszy pisałem o tej płycie na łamach CGM.pl przed rokiem, gdy sporządzałem ranking płyt idealnych na jesień , nie zaszkodzi wspomnieć o tym albumie także tutaj, szczególnie że to jedna z lepszych pozycji 2003 roku. Trudno powiedzieć, co jest ciekawsze na tym wydawnictwie – numery z tuzami hip-hopu w rodzaju Sokoła, Ostrego i Włodiego, kawałek z zapomnianym Inespe czy instrumentalne „Stopnie wtajemniczenia”. Najważniejsze, że w przypadku „Albumu producenckiego” wraca się do całości, do albumu, a nie do pojedynczych numerów. Co świadczy zresztą o spójności i konsekwencji tego materiału. Osobiście, gdy myślę o brzmieniu tej płyty – niespokojnym, hipnotyzującym, mrocznym – zawsze przed oczami staje mi okładka, jedna z najlepszych w historii. Rzadko się zdarza, by stronie graficznej tak dobrze udało się oddać warstwę muzyczną.

 

 

Polecane

Share This