Exterminator nie zagra na Pozytywnych Wibracjach

Parę słów o branży muzycznej.

2013.07.30

opublikował:


Exterminator nie zagra na Pozytywnych Wibracjach

Felieton Artura Rawicza pojawił się pierwotnie w magazynie „Rynek Muzyczny”. Tam jednak ukazał się w wersji skróconej, z racji na ograniczoną objętość papieru. Tutaj ograniczeń nie ma, więc oddajemy Wam do przeczytania cały tekst.

Istnieje pogląd, że jak coś dobre jest, to się nie tylko samo obroni, ale i samo się sprzeda. Kwestia czasu. Niestety, gówno prawda. Zwłaszcza dziś. W czasach, kiedy świat funkcjonował na wolniejszych obrotach artyści przymierali z głodu, a po latach okrzykiwano ich geniuszami. Współcześni artyści (mówię o muzykach, bo malarza to znałem chyba jednego, a i to powierzchownie) pomni kumulowanych przez wielki doświadczeń i świadomi współczesnego hiper-pędu wiedzą, że czasu jest mało. Że należy szybko i skutecznie wypromować się, to jest priorytet. Tak zwana reszta… przyjedzie z czasem.

Młode zespoły i początkujący muzycy gotowi są do największych poświęceń, byleby „zaistnieć”. Wszystkie te internety, talentszoły, błyskawiczne kariery każą wierzyć, że świat leży u stóp, wystarczy chcieć. A jak już się chce, to pozostaje dotrzeć ze swoją twórczością do jak najszerszej rzeszy odbiorców i załatwione. Takie uproszczone „pomysły na siebie” i na swoją karierę powodują, że cała para idzie w gwizdek. Na cholerę poświęcać najlepsze lata życia na szlifowanie warsztatu i mozolne zbliżanie się do majaczącego na horyzoncie wirtuozerskiego kunsztu, skoro można postawić na promocję i marketing. I nie trzeba będzie chodzić po mieście w tej samej kurtce siódmy rok. Aj, ależ kuszący ten diabełek.

Pod koniec maja na deskach warszawskiego teatru Scena na Woli swoją premierę miała sztuka „Exterminator” Przemka Jurka w reżyserii Aldony Figury na podstawie „Kochanowo i okolice” Jurka. Jedną z głównych ról gra Paweł Domagała (znany z formacji Ginger) a za aranżacje muzyczne odpowiada Piotr „Anioł” Wącisz (niezmordowana jednostka napędowa zespołu Corruption). Ale nie dlatego polecam tę sztukę… A polecam gorąco. Pewnie miłośnicy wyrafinowanego teatru znajdą powody do kręcenia nosem, ale niech sobie kręcą. Komedię polecam przede wszystkim osobom związanym z branżą muzyczną, od promotorów, menadżerów i dziennikarzy, przez pracowników wszelakich wytwórni, aż po samych muzyków (tych początkujących zwłaszcza). To co bawi do łez, to perypetie amatorskiego zespołu death metalowego (Exterminator) który dostaje szansę od losu… To, co w postaci refleksji przychodzi, kiedy już z mięśni mimicznych odpowiedzialnych za grymas uśmiechu odejdą zakwasy, to smutne konstatacje na temat promocji młodych kapel, zderzenia marzeń z rzeczywistością i śliskich relacji między muzyką i polityką (nie tylko w wydaniu lokalnym).

Obserwując perypetie amatorskiego Exterminatora i jego pogoni za unijnym stypendium przychodzą na myśl inne, znacznie już poważniejsze sploty muzyki z samorządowcami. A to historia wyprowadzki OFF Festival z Mysłowic, a to rokroczne szachy lokalnych urzędników i radnych Jarocina wokół tamtejszego festiwalu. Albo taki Kraków i zaangażowanie jego Biura Promocji Miasta (tak to się chyba nazywa?) we wsparcie tamtejszych markowych festiwali muzycznych (z których jeden przeniósł się do Warszawy).

Jakimś dziwnym trafem, niebawem po premierze „Exterminatora” jedna z czytelniczek mojego macierzystego CGM.pl przysłała do redakcji list, który opublikowany został w ramach cyklu „wasz.txt” (ten cykl to jeden z moich „świetnych pomysłów”, o którym już nawet ja sam przestawałem myśleć, że jest świetny). Tekst był wyrazem całkowitego rozczarowania fanki muzyki z powodu wycofania się Białegostoku (skąd pochodzi autorka listu) ze wspierania festiwalu Pozytywne Wibracje. Dziewczyna pyta się „dlaczego?” i prosi o wyjaśnienie, na co spożytkowane zostaną „zaoszczędzone” pieniądze. Dla mnie sam fakt, że ktoś, samodzielnie, niezależnie i oddolnie chce i potrafi dotrzeć do mediów ze swoimi wątpliwościami dotyczącymi lokalnej (czy aby na pewno lokalnej?) polityki kulturalnej, to już dowód na to, że takie wydarzenia jak festiwale i ich wspieranie przez lokalne samorządy i Ministerstwo Kultury ma sens. Tylko łatwo go zgubić.

Ale wracając do tematu promocji młodych zespołów… Ostatnio Jarek Szubrycht na łamach t-mobile-music.pl przypomniał proste i uniwersalne prawdy dotyczące tegoż zagadnienia. Niby banały, ale tak trudno je niektórym dostrzec i zrozumieć. Jarek w dziesięciu punktach relacjonuje to, co usłyszał na The Graete Escape w Brighton podczas panelu prowadzonego przez Chrisa Cooke’a z portalu Complete Music Update a poświęconemu pierwszym samodzielnym krokom w branży muzycznej stawianym przez zespół. Jest tu mowa o funkcjonowaniu we współczesnej sieci, o podejściu do dystrybucji. Jest mowa o tym, co, jak, komu i po co wysyłać (dziękuję zespołowi, który do zaproszenia na promocyjny koncert dołączył mi piersiówkę Żubrówki – sorry, że nie byłem, ale wybraliście datę w samym środku dużego i ważnego festiwalu w Warszawie). Od czego zacząć pisanie, poza pisaniem świetnych utworów (umowy, rejestracja w ZAiKS…). I tak dalej. Proste? Pewnie, że proste. Mało odkrywcze? Serio?

Oczywiście, jednej metody na zaistnienie w branży muzycznej nie ma. Fundamentem, na dłuższą metę, zawsze będzie dobra kompozycja, osobowość, charyzma, oryginalność, czy to tak zwane „coś”. I pewnie łut szczęścia. A jeśli szczęściu nie można pomóc, to na pewno nie można mu przeszkadzać. Kolejny banał. Pamiętam, jak ponad dwa lata temu kompletnie sfrustrowany jakością materiałów i informacji nadsyłanych przez różnych menadżerów i wydawców opublikowałem tekst „Z poradnika młodego managera i PR-owca”, w którym starałem się ironicznie opisać bolączki dziennikarza muzycznego uprawiającego najczęściej tzw. „dziennikarstwo kontrolowane”, czyli ctrl c / ctrl v. Oczywiście moje mikro wypociny chowają się przy „Kochanowie i okolicach”, ale ku mojemu zaskoczeniu tekst cieszył się (i cieszy nadal) sporą popularnością i co najważniejsze – nikt się na mnie nie obraził 😉

Zupełnie inną, wydaje się, że skuteczną formą promocji młodych zespołów jest udział w konkursach czy przeglądach. Raz, że można pokazać się kilku jurorom w chwili, kiedy cała ich uwaga skupiona jest na młodym wykonawcy (bezcenne), to jeszcze można coś wygrać. A w razie wygranej, wiadomo – kariera, autografy, spotkania w zakładach pracy. I jest co do muzycznego CV wpisać, i co na stół wyciągnąć podczas spotkania z kimś ważniejszym… Ale konkursy, zwłaszcza te, których mechanika wykorzystuje głosowanie w Internecie, to zło. Aż dziw bierze, że słowem nie wspomniał o tym ks. Natanek.

Kiedyś chodziły legendy o sporych budżetach wydawanych na głosowania sms-owe w różnorakich konkursach i plebiscytach, w których o laur i przychylność widzów zabiegali reprezentanci różnych wytwórni. Ile w tym prawdy było, tego nie wiem. Ale przed chwilą miałem okazję obserwować dwa konkursy dla mniej lub bardziej młodych kapel. W konkursach, poza prestiżem i „szansą na pokazanie się”, nie było nic materialnego do wygrania, nic, co do dałby się spieniężyć ad hoc. Jednak skala prób nieuczciwego nabijania sobie głosów przez niektórych wykonawców była przerażająca. Rozumiem, że informowanie i zachęcanie fanów do głosowania to działanie naturalne, fajne i budujące jakąś relację zespołu ze słuchaczami. Co ważne jest zwłaszcza na początku drogi. Jednak namawianie do naginania regulaminu w myśl zasady, że cel uświęca środki to już żenada. Przecież istnieje pogląd, że jak coś dobre jest, to się nie tylko samo obroni, ale i samo się sprzeda. Kwestia czasu…

maj/czerwiec 2013

Polecane

Share This