Krzysztof Grabowski (Dezerter): 10 najważniejszych płyt

Muzyk legendy polskiego punk rocka opowiedział nam o swoich inspiracjach.

2019.04.15

opublikował:


Krzysztof Grabowski (Dezerter): 10 najważniejszych płyt

fot. Małgorzata Wasilewska

Jeśli napisałbym o nim, że był moim idolem, to chyba by się wkurzył. I miałby racje, bo przecież na scenie punkowej nie ma gwiazd czy idoli. Ale prawda jest taka, że kiedy byłem nastolatkiem, to właśnie Krzysiek, obok Roberta Brylewskiego, miał największy wpływ na mój światopogląd. A w skrócie – gdyby nie muzyka i teksty Dezertera i Izraela, dziś byłbym pewnie innym człowiekiem…

Ale dość o mnie – oto, przygotowany specjalnie dla CGM, zestaw najważniejszych albumów kompozytora, tekściarza i perkusisty Dezertera – najbardziej istotnej i nieprzerwanie działającej – od 38 lat! – rodzimej kapeli punkowej, która zaczynała w 1981 roku jako SS-20, a kilka tygodni temu wypuściła epkę „Nienawiść 100%”.

Czasem bywam proszony o wymienienie dziecięciu ważnych dla mnie płyt. Zwykle odmawiam lub wykręcam się od odpowiedzi. Nie dlatego, że nie lubię opowiadać o płytach, ale dlatego, że mam zawsze wielki problem aby wybrać te jedyne dziesięć. Z latami gust mi się zmienia, a emocje związane ze słuchaniem płyt, w czasach odległych, nieco się zacierają. I wciąż mam przeczucie, że coś pominąłem lub o kimś zapomniałem. Dlatego też skupię się na tytułach, które zrobiły na mnie wielkie wrażenie kiedyś i zainspirowały mnie jako młodego artystę – mówi Krzysztof Grabowski.

Crass – „Stations of the Crass”, 1979

To druga ich płyta, ale pierwsza, jaka wpadła mi w ręce. Crass to zespół, który zapoczątkował na wielką skalę działalność DIY w dziedzinie wydawania płyt. Muzycznie była to dla mnie rewolucja większa niż Sex Pistols. O ile Pistolsi to dobry rockandroll, to Crass pozbawił swoją muzykę elementów rockowych. Zarówno pod względem brzmieniowych (za sprawą świetnego realizatora Johna Lodera), jak i muzycznych. No i rozpropagował anarchizm wśród punków na całym świecie.

Fugazi – „13 songs”, 1989

Amerykański zespół wywodzący się z waszyngtońskiego środowiska hardcorowego. Muzycznie jednak… zupełnie nie hardcorowy! Dziś powiedzielibyśmy, że to postpunk. Wtedy raczej mówiono o nim emocore. Obecnie nazwa ta jest zarezerwowana dla zupełnie innych klimatów. Fugazi poznałem na trasie gdzieś w Europie i czekałem z utęsknieniem na każdą kolejną płytę.

New Model Army – „Vengeance”, 1984

Właściwie mógłbym podać dowolny tytuł płyty tego zespołu. Jest to band, na którego koncertach byłem najwięcej razy w życiu. Bardzo możliwe, że na wszystkich koncertach jakie zagrali w Warszawie. Od pierwszego do ostatniego dźwięku zgadza mi się w tym zespole wszystko. Usłyszałem „Vengeance” w ‘84 roku i – od tamtej pory – każda ich nowa płyta była dla mnie świętem. Grają tak bardzo po swojemu, że nie mają żadnych naśladowców.

No Means No – „Wrong”, 1989

Płyta z okresu, kiedy hardcore punk był w najbardziej płodnym i twórczym galopie. Skomplikowana, pokręcona, piękna.

Linton Kwesi Johnson – „Forces of Victory”, 1979

Reggae, ale pozbawione otoczki religijności. Polityczne, antyrasistowskie, społecznie zaangażowane teksty i tej cudowny puls… A piosenka „Fite dem back”, to najlepszy utwór reggae jaki słyszałem kiedykolwiek.

King Crimson – „In the court of the Crimson King”, 1969

Kupiłem tą płytę na jarmarku perskim w Warszawie. Zapłaciłem 600 zł. To było mniej więcej tyle, co połowa pensji mamy. Płyta była nowa, zapakowana w folię. Nie wiedziałem, czego się spodziewać, bo znałem tylko utwór tytułowy. No i się nie zawiodłem. Cudowna płyta.

In The Court of the Crimson King (Full Album) from D W on Vimeo.

The Clash – „London Calling”, 1979

Dość późno odkryłem późniejsze The Clash – znałem tylko ich pierwszą płytę, którą polubiłem od pierwszego dźwięku. Ale po drugim albumie moja miłość do nich nieco zelżała. Dopiero przypadek sprawił, że na jakieś imprezie usłyszałem „London Calling”. No i potem było już bardzo z górki.

The Damned – „Damned Damned Damned”, 1977

Ich pierwszy album to mistrzostwo, ale następne były równie dobre. Pamiętam, że słuchałem tego setki razy. Kiedy dostałem ich koncertową płytę „Live at Sheperton”, moja miłość do The Damned skłoniła mnie, aby za ciężkie pieniądze kupić ich pierwsze trzy winyle, które mam do dziś.

Dead Kennedys – „Fresh Fruit For Rotting Vegetables”, 1980

Kiedy usłyszałem pierwszą płytę Dead Kennedys, wydawało mi się, że to najszybsza muzyka na świecie. W dodatku fenomenalna. My wtedy byliśmy w fazie zakładania zespołu i uznaliśmy z Robertem, że naszym celem jest grać tak szybko jak DK. Z powodu braków warsztatowych nie było to oczywiście możliwe. Po prostu… nie umieliśmy jeszcze grać. Ale na długi czas tak szybka i intensywna muzyka była dla nas wyzwaniem. A kolejne płyty Jello Biafry i jego kolegów tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że DK to najbardziej twórczy zespół amerykańskiego hardcore punka.

A tytuł naszego utworu „Polen Über Alles” oczywiście był inspirowany „California Über Alles” Kennedysów.

Antisect / Zounds / The Mob

Wymienię trzy naraz, aby zmieścić się w dziesiątce – choć każda z tych kapel zasługuje na osobną opowieść. Wszystkie znaczą dla mnie bardzo dużo, ale spróbuję znaleźć dla nich wspólny mianownik. A jest nim anarcho peace punk. Każdy z tych zespołów grał inaczej. Antisect to pierwowzór dla przyszłych crust punków, które nadejdą za kilka lat. The Mob mieli nostalgiczny, nieco leniwy styl, a Zounds byli anarchistyczni w sposobie grania, jakby „zgrzytliwi”. A przez to cudowni. Ciekawe jest to, że te trzy zespoły znacznie się różniły stylistycznie, ale łączyła jest wspólna myśl.

I już widzę, że nie wymieniłem jeszcze przynajmniej drugie tyle zespołów, które podczas pisania o powyższych przyszły mi do głowy…
Opracował: Artur Szklarczyk

Polecane