Mariusz Duda (Riverside): Nagraliśmy płytę jako zespół „ociosany”, „uszkodzony”

Lider Riverside opowiedział nam o pracy nad płytą oraz o dążeniu do opanowania wewnętrznego chaosu.

2018.12.22

opublikował:


Mariusz Duda (Riverside): Nagraliśmy płytę jako zespół „ociosany”, „uszkodzony”

fot. Oskar Szramka

Śmierć Piotra Grudzińskiego odcisnęła na Riverside olbrzymie piętno. Album „Wasteland” przynosi dużo zmian, które po części wymusiły tragiczne wydarzenia. Mariusz Duda przyznaje jednak, że nawet z Grudniem w składzie zespół i tak szykował się do otwarcia nowego rozdziału w karierze. Lider Riverside opowiedział nam o pracy nad płytą, o jej przyjęciu wśród fanów oraz o dążeniu do opanowania wewnętrznego chaosu.

Wróciliście z trasy promującej wasze ostatnie wydawnictwo „Wasteland”. Jak wrażenia?

Mariusz Duda: Rewelacyjne. Nowa płyta dobrze się przyjęła, ale to zwykle trasa koncertowa weryfikuje jak bardzo. No i takich tłumów nie mieliśmy nigdy.

W dodatku rozśpiewanych tłumów, bo dzięki nowej płycie i zmienionej setliście nasze koncerty nie wyglądają już tak, że się tylko na nie przychodzi i słucha muzyki. Teraz się na nich śpiewa, klaszcze i nie nagrywa zbyt często telefonami, o co ładnie prosimy.

To nie koniec. Kolejne koncerty już na wiosnę 2019? Widziałem niekończącą się listę kolejnych potwierdzonych dat i miejsc.

Wasteland Tour 2018 wystartowało z dużą pompą w największych miastach i klubach, nie udało nam się jednak dotrzeć wszędzie. Wiosną 2019 zagramy więc tam, gdzie jeszcze nas nie było: wschodnia Europa, Skandynawia, Stany Zjednoczone. W rozpiskach na kolejny rok nie ma jeszcze Polski, ale myślę, że jesienią 2019 zamkniemy trasę kilkoma koncertami również w naszym kraju.

Promocję nowej płyty zaczęliście od przedpremierowego odsłuchu wybranych kompozycji w warszawskim studiu U-22. Czy ten moment konfrontacji nowego materiału z ludźmi z zewnątrz jest dla was stresujący?

To za każdym razem stresuje, ale mamy już za sobą tyle lat doświadczeń i przedpremierowych odsłuchów, że zarówno pewność siebie jak i odporność na reakcje negatywne jest coraz większa (śmiech). Tego typu spotkania to możliwość wysłuchania nowego materiału w nieco innych okolicznościach i skonfrontowania go z naszymi zamierzeniami. Sprawdzamy wtedy, czy udało nam się osiągnąć zamierzony efekt. Czy na twarzach słuchaczy pojawiają się uśmiechy, konsternacja, marszczenie brwi. Ciekawe zjawisko. Ważniejsze niż stres.

Pierwszym udostępnionym przez was singlem było „Vale of Tears”. To nieco zaskakujące jak na trio, które nie ma etatowego gitarzysty.

Chcieliśmy zaprezentować utwór, który wyróżniałby się na tle naszych wcześniejszych singli jak „Found” czy „Time Travellers”, które były bardziej… nastrojowe. Przyszedł więc czas na dynamiczny utwór. Riverside rzeczywiście nie ma etatowego gitarzysty, ale to wcale nie przeszkadza, bym nie mógł pewnych partii zagrać samemu, a znowu o inne poprosić gości.

 

 

Od początku zakładałeś, że w nowej formule to tobie przypadnie większość partii gitar? Kiedy przed wejściem do studia zapowiadaliście, że na płycie pojawi się kilku gitarzystów, można było spodziewać się, że rozdzielicie między nich wszystkie partie.

To wyszło naturalnie. Wiesz, ja nie gram tylko na gitarze basowej, gram na wielu instrumentach i podczas przygotowywania demo okazało się, że dam sobie radę również jako gitarzysta rytmiczny, że poradzę sobie z melodiami, tymi wszystkimi zagrywkami, patencikami. Poza tym, kiedy straciliśmy Piotrka, pojawił się pomysł na temat postapokaliptyczny. Pomyślałem, że do uzyskania odpowiedniego efektu powinniśmy nagrać tę płytę jako zespół „ociosany”, „uszkodzony”, a nie brać do składu nową osobę i z pełną piersią zabrać się do pracy, jak gdyby nigdy nic. To był egzamin, który przede wszystkim musieli zdać ci, którzy zostali w zespole, a nie nowi członkowie. Niemniej jednak bardziej wyrobiona ręka gitarzysty była mi to tu, to tam potrzebna, dlatego w tych utworach gra Maciej (Meller – członek koncertowego składu Riverside – przy. red.), a tutaj Mateusz (Owczarek – przyp. red.), ale znowu tutaj radzę sobie sam. Taka była przy tym albumie wizja, za którą poszliśmy, taka była koncepcja. Riverside nie jest boysbandem dla muzyków. Przypomina raczej artystę solowego, który dobiera sobie instrumenty i muzyków w zależności od potrzeb. Tu więc mamy jedno solo wykonane przez innego muzyka, tutaj drugie, tutaj banjo, tutaj skrzypce. Oczywiście Maćka Mellera gościnnie jest najwięcej, bo gra z nami koncerty, jest w rodzinie Riverside i chciałem żeby pojawił się w kilku piosenkach a nie tylko w jednej.

Mówisz o koncepcji. Nie powiem, żebym umiał odgadnąć, na czym ta koncepcja polegała. „Wasteland” zmierza w kilku różnych kierunkach. Słyszę tam echa starych rzeczy, ale słyszę też takie, których nigdy u was nie było.

„Wasteland” jest swego rodzaju pomostem pomiędzy tym nowym Riverside, łagodniejszym i bardziej nastawionym na piosenki, a tym starym, mocniejszym, trochę bardziej progresywnym. „Wasteland” w pewnym sensie kontynuuje to, co zaczęliśmy na „SONGS” i „Love, Fear and the Time Machine”, ale też i odnosi się do dwóch pierwszych płyt oraz ma w sobie dużo nowego, łączy więc kilka światów tworząc nową jakość.

To nowy rozdział naszej kariery. Po części spowodowany brakiem brzmienia gitary Grudnia, ale też po części szukaniem nowego pomysłu na ten zespół. Gdyby Grudzień wciąż był z nami, to najnowsza płyta i tak nie przypominałaby tego, co było wcześniej. Po „Trylogii tłumu” – płytach „Anno Domini High Definition”, „Shrine of The New Generarion Slaves”, „Love, Fear and the Time Machine” – chciałem, żebyśmy poszli w inną stronę. Pomiędzy tym wszystkim miało być „Eye of the Soundscape”, takie wydawnictwo, które jest gdzieś pomiędzy trylogiami. Szykowałem się do jakiejś zmiany. Chciałem trochę zmienić linie wokalne, śpiewać niżej, grać w trochę innym stylu. Powrócić do mocniejszego, brudniejszego grania. Kiełkowało mi to w głowie już od dawna, natomiast wybuchło w chwili kiedy stało się to, co się stało. Kiedy straciliśmy Piotrka, nie było już odwrotu. Oczywiście zmiana jest znacznie większa, niż pierwotnie sobie to założyłem, ale to w sumie dobrze. Nie stoimy w miejscu. Nie gramy już klasycznego prog rocka. Jesteśmy, rzekłbym, nawet bardziej alternatywni. „Wasteland” to nowy rozdział zespołu i przez to też, że nie jesteśmy klasycznym kwartetem możemy bardziej eksperymentować, szukać nowych rozwiązań, rozwijać się. To paradoks, ale pewne ograniczenia zawsze zmuszają do większych eksperymentów.

Czy czujesz się w jakiś sposób uwięziony w formule większych koncepcji? Po zamknięciu trylogii „Reality Dream” mówiłeś, że jesteś zmęczony tą formą. Tymczasem trzy kolejne płyty złożyły się na „Trylogię tłumu”. Twój solowy Lunatic Soul również skupia się wokół dużej całości.

Chyba walczę w ten sposób ze swoim wewnętrznym chaosem. Ale to nie więzienie. W mojej głowie strasznie dużo się dzieje. Odziedziczyłem po mamie takie ciągłe chodzenie, ciągłe przemieszczanie się. Jakiś brak wewnętrznego spokoju. Zawsze jak wracam z trasy koncertowej, muszę natychmiast wejść do studia. Nie daję sobie dwóch, trzech tygodni odpoczynku, tylko natychmiast pędzę dalej. Czytam kilka książek symultanicznie, zaczętych mam zawsze kilka projektów. Być może podświadomie dążę do ułożenia tego wszystkiego w jakieś większe części i przynajmniej tutaj staram się być estetyczny (śmiech).

Riverside, Lunatic Soul i… co dalej?

Jak na razie chyba ci się udaje…

Może dlatego, że w przypadku wszystkiego nad czym pracuję, zawsze mam tak, że patrzę na to z dystansu. Tworzę rozmazane zarysy większych całości, które z biegiem czasu nabierają ostrości. Nie chodzi o to, że nie korzystam z „tu i teraz”, bo już nauczyłem się tego i korzystam, kiedy mogę, ale łączę to z planowaniem. Tworząc jakikolwiek album, zawsze staram się, by poszczególne fragmenty odpowiadały temu, co w danej chwili czuję. I zwykle też chcę, żeby te fragmenty znalazły się w jakimś klaserze umieszczonym na jakiejś ładnie zaprojektowanej półce. Pewnie o to chodzi.

Riverside i Lunatic Soul mają osobne klasery. Jest szansa na to, że dostawisz na tę półkę kolejny?

Tak, choć nie wiem jeszcze kiedy. Schemat Riverside / Lunatic Soul / Riverside / Lunatic Soul przestał być już nawet dla mnie samego zaskakujący, więc wiem, że kiedyś wydarzy się coś jeszcze. To nie jest tak, że mam wszystko zaplanowane z dwudziestoletnim wyprzedzeniem, ale abstrakcyjnie układam sobie w głowie figury geometryczne. Gdzieś tam jest figura zatytułowana „Riverside”, jest „Lunatic Soul” i obok wolno formuje się trzecia.

Jesteś w stanie określić już jej kształt?

To na razie dość mgliste, ale tak. Nazywam to „projekt z muzyką do seriali”. Chciałbym któregoś dnia stworzyć płytę opartą na takich piosenkach, jakie słyszy się gdzieś czasami w serialach. Bohater przeżywa jakąś rozterkę, idzie na klif, patrzy w jakąś przestrzeń i w tym momencie gra taka melancholijna muzyczka (śmiech). No dobrze, trochę żartuję, ale w sumie bardzo chciałbym stworzyć kiedyś album nastawiony bardziej na songwriting niż progresywne wygibasy i ballady jak w Riverside, czy orientalizmy z elektronikę jak w Lunatic Soul. W tej chwili najbliżej jest mi chyba do takiego akustycznego grania, które pojawiło się już na ostatniej płycie Riverside. Kupiłem sobie w ostatnich miesiącach masę gitar i zapewne któregoś dnia się za to wezmę.

Wróćmy do „Wasteland” i jego podobieństwa do „Second Life Syndrome”. Nie tyle w kwestii muzyki, ale sytuacji, w której znaleźliście się jako zespół. Jak to jest ponownie przechodzić przez „syndrom drugiego życia”?

Po tych wszystkich reakcjach na nową płytę, po reakcjach na nową trasę koncertową Wasteland Tour, po tym, że „River Down Below” już sześć razy gościło na pierwszym miejscu Listy Przebojów Trójki, mogę śmiało zaryzykować stwierdzenie, że Riverside dostało od życia drugą szansę. W tej takiej dziwnej i okrojonej formie, w tej z jednej strony studyjnej wersji we trzech, z drugiej koncertowej we czterech lub pięciu. Znaleźliśmy swoje, odrodziliśmy się i idziemy dalej. Każdemu życzę takiego syndromu drugiego życia. Najlepsze, że w tej nowej rzeczywistości nie straszne są już nawet otaczające nas ze wszystkich stron ziemie jałowe.

Rozmawiał: Maciek Kancerek

 

 

Polecane

Share This