Muzyk to ma jednak nudne życie

Felieton Artura Rawicza.

2013.10.11

opublikował:


Muzyk to ma jednak nudne życie

Kto, będąc małym kajtkiem, nie chciał zostać muzykiem? Najlepiej gitarzystą albo wokalistą. Albo od razu liderem grupy, wielką i sławną gwiazdą? Kto na tapczanie nie ćwiczył karkołomnych solówek na gitarze imitowanej przez rakietkę do badmintona? No kto? A która z Was nie śpiewała do dezodorantu przed lustrem? Taki idol jawił się jak bóg, a jego życie jak raj. Nie chodził do szkoły, miał co chciał, ciągle podróżował, dawał autografy fankom. Później, kiedy nieco podrośliśmy, sytuację jeszcze podgrzewała świadomość, że za te rozdawane fankom autografy brał od nich co chciał. A one mu na pewno dawały. W ogóle z życia brał co najlepsze, zakazane czy nie. Imprezował sobie na tym gwiazdorskim Olimpie, nie mając nawet bladego pojęcia o naszym szarym, smutnym i monotonnym życiu. Klasówka, wywiadówka, lato w mieście, wakacje na wsi. Później jeszcze poznawaliśmy te wszystkie biografie Lemmy`ego, Freddiego Mercury`ego, zobaczyliśmy film Olivera Stone`a „The Doors” i mitologizowaliśmy sobie każdy aspekt życia naszych idoli. Coraz częściej bywaliśmy na koncertach, które były dla nas świętami, misteriami. I wpatrzeni w naszych bogów zazdrościliśmy im tych tras, hoteli… No, a potem jeszcze, kiedy idole przestawali być już tacy ważni w naszym życiu docierało do nas, ile w tym wszystkim kreacji, lukru i przemilczeń.

I kiedy taki fan znów wybrał się na np.: na koncert Kultu w ramach corocznej Pomarańczowej Trasy, albo miał okazję więcej niż raz uczestniczyć w koncercie jednego wykonawcy w ramach tej samej trasy to zaczynał dostrzegać pewien schemat. Powtarzalność. „Kutno! Kochamy Was!”, „Szczecin, jesteście najlepsi!”, „Głogów!? Jak się bawicie?!”. No, my się bawimy dobrze, a wy?

W życiu każdego fana przychodzi taki dziwny moment, w którym uświadamia sobie, że ci jego idole, bogowie, jeden z drugim, wcale nie mają tak kolorowo i fajnie. Że to tacy sami ludzie jak inni. Miewają zatrucia pokarmowe, bolą ich głowy, nie chce im się albo mają już dosyć. I że nie robią co chcą, a co muszą. W tej trasie to też tak śmiesznie nie jest. Pobudka, śniadanie w hotelu za wcześnie, za wcześniej wyjazd do kolejnego miasta, za ciasnym busem po zbyt dziurawej drodze. Kolejny soundcheck w zbyt kiepskim klubie i wieczorem następny koncert na którym trzeba „dać z siebie wszystko”, zawsze być w formie, mieć dobry humor i świetny kontakt z publiką. Czy się chce, czy nie. I po raz enty grać ten sam set z taką werwą, jakby się to robiło pierwszy raz. „Kłodzko! Chcecie jeszcze?!, jesteście gotowi?!”. I dalej hotel, śniadanie, bus, próba, obiad… „Wrocław! Jesteśmy dumni, że możemy tu zagrać”.

Gwiazdy światowe mają tak samo. Tylko na innym poziomie. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy takim Slashem w trasie. Albo członkiem Depeche Mode, nie wspominając o gwiazdkach pop. Co dwa, trzy dni w nowym mieście, w innym kraju. Technika buduje scenę, a my do znudzenia odpowiadamy na te same pytania lokalnych dziennikarzy. Odpowiadamy tak, jakbyśmy nigdy nie słyszeli pytania o to, jak się poznaliśmy, jak rozumieć tytuł płyty, dlaczego z zespołu odszedł ten czy tamten oraz czy pamiętamy tę chwilę, kiedy pierwszy raz mieliśmy w rękach instrument. Odpowiadamy cierpliwie, z uśmiechem. Przecież nie mogą o nas napisać, żeśmy zblazowane gbury. I do każdego z miliona zdjęć z fanami się uśmiechamy i zawsze mamy chęć i siłę na pozowanie, bo wiadomo… i autograf nam się nie wiadomo kiedy zredukował do jednego zawijasa. Mamy go tak przećwiczonego, że moglibyśmy go wykonać kredką świecową na szkle. Lewą stopą. No dobra, wiem że przeginam. A może nie?

Pamiętam jak ze dwa lata temu w Kongresowej Sting grał dwa wieczory z rzędu. Na pierwszym koncercie byłem „służbowo”. Poza robieniem zdjęć oczywiście chłonąłem wszystko, co działo się na scenie. Jego Wysokość Sting był zrelaksowany, rozluźniony i przed każdym numerem zabawiał publikę fajnymi anegdotami, żartami i historyjkami związanymi z zapowiadaną pieśnią. Przed „Fields of Gold” zagadnął, że ma domek na wsi. Taką posiadłość. Właściwie to zamek (wszyscy już się śmieją, wiadomo). No i że listy kury w nocy wykradały i trzeba było kurnik ogrodzić, że winnica i wino i sielanka. I że ten domek, sorry, Zamek, to otoczony był wzgórzami obsianymi zbożem. A zboże jak dojrzało, to w słońcu się kołysało jak „fields od gold”… Kolejnego wieczoru wybrałem się na koncert już z żoną, po cywilnemu, za biletem, jak każdy. I Jego Wysokość znów wirtuozersko gra, świetnie śpiewa, czaruje. No i ma rewelacyjny kontakt z oddaną mu publicznością. „Wiecie co, mam taki domek na wsi….”.

I kiedy tak rozmawiam z różnymi muzykami, to oni wszyscy, wciąż i uparcie powtarzają, że koncerty to sens ich życie, że ludzie dają im niesamowitą energię, że o to w tym całym muzykowaniu chodzi. Że kasa nieważna, że nakłady płyt nieistotne. Że tylko kontakt z fanami na koncercie się liczy. Że wyjście na scenę to najcudowniejsza rzecz, jaka mogła im się przytrafić w życiu. I wychodzą na tę scenę tak od 20-30 lat.

Jak tu się dziwić, że jeden z członków szalenie popularnego na świecie duetu nagle zasypia przy klawiszach na scenie… albo że inny idol nastolatek sądzi, że jest w zupełnie innym kraju, niż jest. A wyobraźmy sobie, jakie refleksje przychodzą do głowy mega-pop-gwieździe, której zdaniem na scenie jest tańczyć i prawidłowo ruszać ustami do playbacku? Co ona myśli wykonując ten sam układ ćwiczeń i patrząc na rozentuzjazmowany tłum? Do tych wszystkich powtarzalnych do bólu „wykonów”, identycznych wywiadów, hoteli i lotnisk dorzućmy jeszcze wścibskich paparazzi. No i co? Patrząc od tej strony, to czy faktycznie robienie w rozrywce jest takie rozrywkowe? 😉

Polecane

Share This