Po co reedycje? (felieton)

Dywagacje przy "Trylogii Berlińskiej" Bowiego.

2018.03.14

opublikował:


Po co reedycje? (felieton)

foto: mat. pras.

Krową nie jestem i zdanie zmieniłem. Muzykę pożeram płytami, tak wyrosłem. Może to jakieś echo, długi cień „Wieczorów Płytowych”, kultowej już dziś audycji. To w niej prezentowano w całości albumy od Hendrixa po Urszulę, od Republiki po… Giuseppe Verdiego. To chyba przy okazji prezentacji „Nabucco” i „Carmen” Bizeta pierwszy raz muzykę odtwarzano z CD modyfikując nazwę audycji na „Wieczór z płytą kompaktową”. Był rok 1983. Miałem wtedy 8 lat i jeszcze chyba chciałem być strażakiem lub piłkarzem. Chwilę później wsłuchiwałem się w tłumaczenia tekstów prezentowane przez Tomka Beksińskiego i napinałem wszystkie mięśnie przy komunikatach „kanał lewy – szszszszsz, kanał prawy – szszszszsz…”, by w idealnym momencie nacisnąć „REC” i na stronie 90-tki zmieścić całą płytę. Taka trochę prehistoria piractwa w szarym PRLu.

Wtedy też pewnie ukształtował się we mnie kult albumu jako całości. Z okładką, zdjęciami, tekstami, grafikami. Z kolejnością utworów i jej znaczeniem dla opowieści zamkniętej na przykład w formie koncept albumu. Tak wychowany uznawałem późniejsze reedycje płyt za bezczelny skok na kasę, odcinanie kuponów i wciskanie ludziom drugi raz tego samego towaru. Przemysł odgrzewanych kotletów. Wszystkie dodatki, ekstrasy, nowe mastery, radio edity i inne bajery traktowałem jako bzdety. Liczył się ten pierwotny materiał, który artysta zdecydował się zamknąć, podpisać się pod nim i wydać jako płytę. Wznowienia czy dotłoczenia traktowałem oczywiście z przychylnością. Zwłaszcza wtedy, kiedy płyta, czy raczej kaseta, wyparowała pożyczona niewiadomo kiedy, niewiadomo komu. Jak była możliwość, kupowało się ją znowu. Taką samą.

W 2007 roku pojawił się specjalny box z okazji 20-lecia wydania „The Joshua Tree” U2. Z bonusowymi ścieżkami audio, z płytą DVD wypchaną rarytasami, z niepublikowanymi zdjęciami Antona Corbijna. Kupiłem. I zrozumiałem, o co chodzi. Oczywiście, hajs hajsem, ale to dobrze wydany hajs. Box z okazji 30. rocznicy wydania „The Joshua Tree” też mam. Jak mają jeszcze jakiś zarejestrowane demówki z tamtego okresu, jeśli są jakieś VHS-y czy źle naświetlone klisze Corbijna (w co akurat wątpię;) i na 40-lecie pojawi się kolejny box, to też go pewnie kupię. Reedycje, zaczęły mi sprawiać radość. Tak jak ostatnio świetnie wydane „Master of Puppets” czy „Automatic for the People” (znów ten sam fotograf!) czy chwilę wcześniej na nowo przygotowane przez Jimmy’ego Page’a płyty Led Zeppelin.

Czemu tak się dzieje? Bo… bo to nie tylko pocztówka z przeszłości. Im starszy jesteś, tym być może bardziej atrakcyjna. Skok technologiczny w całej inżynierii dźwięku, kosmiczne możliwości edycji oryginalnych matczynych ścieżek, jeśli ktoś miał tyle wyobraźni i oleju we łbie, by je zachować tak, jak zrobił to Page z nagraniami Zeppelinów… pozwalają na to, co kiedyś było niemożliwe. Usłyszeć muzykę tak, jak słyszał ją muzyk w studio. A nie tak, jak można było ją masowo dystrybuować.

Jednak najważniejsze wydaje mi się to, że – i znów myśląc o całych albumach – ponownie mamy szansę zanurzyć się w świat artysty takim, jakiego wówczas doświadczał. Z całą tą wiedzą jaką posiedliśmy później, o historii powstawania takiej płyty, o tym co było wcześniej i później. Wreszcie, o wpływie, jaki dana płyta wywarła na kolejnych artystów, jak zmieniła dzieje gatunku czy muzyki w ogóle. A weź dorzuć do tego wszystkie swoje wspomnienia z okresu, w którym zdzierałeś niemiłosiernie kasetę z kopią tych nagrań i wydawałeś całą kasę na baterie do walkmana… Nagle możesz opuścić powieki i doświadczać wszystkiego na nowo, bo dynamika, bo przestrzeń, bo słyszysz to, czego nie miałeś szansy usłyszeć wtedy, kiedy przeżywałeś zabawne i naiwne rozterki szczeniaka, młodziaka, licealisty.

Dodatkowe atrakcje zapewnisz sobie, kiedy sięgasz po reedycje płyt artysty, którego wówczas nie kumałeś do końca, a dziś, po latach jest on dla ciebie szalenie ważny. Dojrzałeś do niego, zrozumiałeś, poszerzyły ci się muzyczne horyzonty, czy co tam jeszcze… I jeszcze wyłapujesz te wszystkie (wszystkie?) powiązania, wpływy jednego artysty na innych wykonawców. Zaczyna się uczta.

Tak właśnie mam teraz z Davidem Bowie. Warner w piękny sposób wydał niedawno zremasterowane albumy z „Trylogii Berlińskiej” Bowiego, przygotowane pierwotnie z myślą o zbiorczym wydawnictwie „A New Career In A New Town (1977 – 1982)”. Słowo „trylogia” jest tu w sumie mało adekwatne, to na 180-gramowych, audiofilskich winylach dostaliśmy „Low”, „Heroes”, „Lodger”, a dodatkowo „Scary Monsters (And Super Creeps)” oraz koncertowe „Stage”. Tak czy siak to płyty tak istotne i ważne, że kładąc je pod gramofonową igłę (spoko, są też wersje CD i zawodowo przygotowane pliki w formatach 24-bit/192kHz i 24-bit/96kHz!), robisz to na własną odpowiedzialność. Ostrzegam. Co masz zrobić dziś – zrób zanim naciśniesz „play” i wpadniesz w sieć. Parafrazując slogan reklamowy sprzed czterech dekad – była nowa fala, była stara fala i był David Bowie.

Bowiego do Berlina ściągnęła kwitnąca wówczas niemiecka scena. Zerwało mu śmigiełko na punkcie krautorcka. Do pracy nad „Low” bardzo chciał zaprosić Michaela Rothera z Kraftwerka i Neu!, ale ten… odmówił. Nie odmówił za to, jak wiemy, Brian Eno. I teraz wpadamy w te cholerną sieć. Bo na „Low” jest np. numer „Warszawa”. Ian Curtis i Peter Hook zanim objawili się światu jako Joy Division podziwiali już Bowiego na żywo, żywili się jego płytami i nazwali swój zespół Warsaw, inspirowani utworem ze strony B „Low”. Ta druga strona też wówczas szokowała nieco. Same numery instrumentalne. Tak na marginesie, to Bowie potrafił przyzwoicie grać na kilkunastu różnych instrumentach. Taki kozak. Wracając do „Low”, to była to reakcja na rodzący się wówczas punk rock, eksplodowały takie formacje, jak np. Ultravox ze swoimi pierwszymi płytami, jakże różnymi od tych, granych później w „Wieczorze płytowym” 😉 Reakcja Bowiego na tę falę punka była tak czytelna dla ówczesnych muzyków, że artysta szybko doczekał się hołdu w postaci epki pt „Bowi” Nicka Lowe’a z otwierającym ją numerem „Born a Woman” i… absolutnie koszmarną okładką.

Jest rok 1977, Bowie siedzi w Berlinie Zachodnim, produkuje Iggy’ego Popa, a w Hansa Studio z Eno i Viscontim nagrywa „Heroes” z udziałem…. Roberta Frippa! Fakt powszechnie znany, ale weź się oderwij od reedycji „Heroes”, wskocz na chwilę w Popa i przerzuć się na King Crimson. Rollercoaster, co? To weź potem przesuń się w stronę Oasis i ich odpowiedzi na „Look Back In Anger” z trzeciej „berlińskiej” płyty Bowiego „Lodger”. Bracia G. często podkreślali wpływ, jaki miała na nich twórczość Bowiego, zwłaszcza ten berliński okres. Chcecie jeszcze? To przeskoczmy na „African Night Flight” z tegoż „Lodger” i odpowiedzcie sobie na pytanie, czy taki Primus brzmiałby i grał tak jak gra, gdyby nie ten numer? No… nie. I tak można zaplątywać się w tę sieć, o której wspomniałem wcześniej właściwie bez końca. To jest ta przygoda, ta podróż, w którą można po latach udać się jeszcze raz, zupełnie nowym, wygodnym samochodem, a nie trzeszczącym trabantem. Tym są dla mnie reedycje dziś.

I takiej podróży życzę każdemu, kto dobrnął do tego miejsca. Prawdopodobnie taki zestaw odświeżonych płyt Bowiego na 180-gramowych plackach będziecie mieli szansę zdobyć czytając uważnie CGM.pl. Bądźcie czujni. Polecam 😉

Artur Rawicz

Polecane

Share This