Rzecz o determinacji – felieton i playlista Artura Rawicza

Rock co krok vol 0012.

2015.07.06

opublikował:


Rzecz o determinacji – felieton i playlista Artura Rawicza

Rzadko mówi się o muzyce w kontekście determinacji. Takie odnoszę wrażenie. Często mówi się o marzeniach. Wszystkie dzieciaki, które zaczynają muzykować lub chciałyby zacząć, marzą o sukcesie, sławie, karierze, itd. Udaje się niewielu. Zazwyczaj potrzeba kombinacji trzech składników: talentu, dużej, ale to naprawdę dużej ilości pracy, no i szczęścia. Bo bez szczęścia ni-dy-rydy. Boję się wyobrazić sobie, ilu fenomenalnych wykonawców, artystów, zespołów świat nie poznał, bo zabrakło tego właśnie pierwiastka. I nikt na to nie ma wpływu, mimo składania w ofierze najcenniejszych darów – młodości i zdrowia. Trudno.

W ostatnich dniach byłem na kilku festiwalach i uderzyła mnie jedna rzecz. Uświadomiłem sobie, jak ważna w życiu muzyka jest determinacja. To czwarty składnik, którego obfite występowanie może odrobinę pomóc szczęściu, na które przecież wpływu nie mamy. I to niezależnie od etapu kariery i pozycji zajmowanej na scenie. Takie Kensington to już spora gwiazda w Europie, a w rodzimej Holandii mega gwiazda. Panowie mogę grymasić i kręcić noskami – wszystko zostałoby wybaczone. A oni tego nie robią. Zachowują się, jakby nie wiedzieli, jak powinna zachowywać się gwiazda albo nie zorientowali się, że już odnieśli potężny sukces. Z pokorą i determinacją prą do przodu.

Kensington byli jedną z gwiazd tegorocznego Life Festival Oświęcim. Na koncert jechali prosto z Holandii. Ich autobus klęknął na autostradzie. Podróż przeciągała się niemiłosiernie, a występ stawał pod coraz większych znakiem zapytania. Jessie Ware (również zero gwiazdorzenia) uprzejmie i bezproblemowo zamieniła się z nimi miejscem w line-upie. Wiedząc, że mają problemy z dojazdem, zgodziła się wystąpić wcześniej, oddając Kensington swoją pozycję headlinera. W ten sposób panowie zyskali jakieś 2 godziny. Do Oświęcimia dotarli po 25 godzinach spędzonych w autobusie. Po kolejnych 20-30 minutach od postawienia nogi na backstage wychodzili już na scenę, by dać świetny, energetyczny koncert. Sprawiali wrażenie, jakby to im bardziej zależało na udanym koncercie niż fanom, którzy na nich czekali. A przecież gdyby zagrali na pół gwizdka, zostałoby to im wybaczone. Bo doba w busie, bo bez próby, itd.

Bezpośrednio po koncercie panowie z Kensington pokornie pojawili się w biurze prasowym i cierpliwie odpowiadali na wszystkie pytania dziennikarzy. Nie grymasili. Znaleźli siłę i czas dla każdego. Małe lokalne medium? Nie ma sprawy. Drętwe pytania i prośby o powiedzenie jakiś trudniejszych słów po polsku. Okej, proszę: pierogi. Wszystko z uśmiechem i bez cienia zniecierpliwienia. A przecież Polska to nie jest jakiś wiodący rynek muzyczny. Ile oni tu płyt mogą sprzedać? Dwa tysiące? Pełen szacunek.

Zastanawiam się, który z naszych krajowych zespołów o statusie tzw. gwiazdy zachowałby się podobnie do Kensington? Po dobie w busie i koncercie zagranym na 100% bez zbędnej zwłoki (bo fani i tak już czekali dłużej, niż mieli czekać) wyjść do dziennikarzy dosłownie parując jak konie po wyścigu (w nocy zrobiło się na serio zimno).

Kiedyś taką formacją był Behemoth, który z pełną determinacją jeździł w najodleglejsze miejsca kilkadziesiąt godzin busem, pociągiem, tylko po to, by zagrać w najmniej atrakcyjnej porze na jakiejś bocznej scenie dużego festiwalu. Jeździł, jeździł i wyjeździł (oczywiście pamiętamy o talencie, pracy i szczęściu). Dziś już nie muszą się tak gimnastykować, są gwiazdami formatu światowego i wciąż sympatycznymi i kontaktowymi kolesiami. A i determinacja też została.

Prosto z Oświęcimia pojechałem od Wrocławia, gdzie odbywał się finał Eliminacji do Przystanku Woodsotck. Tam triumfował Organek, również świetny przykład determinacji i pokory. Tomek wraz z zespołem zdziera opony i dociera wszędzie tam, gdzie można zagrać, nawet dla garstki publiczności. I gra, gra, gra. Gra zajebiście. I w ten sposób ograny i rozegrany powalił na kolana jurorów i pewnie zetnie z nóg festiwalową publiczność. Ale zupełnie inny poziom determinacji we Wrocławiu zaprezentował żyrardowski (chyba) młodziutki zespół Pull The Wire (na zdjęciu powyżej). W chłopakach dostrzeżono potencjał po półfinałach i dano im szansę sprawdzenia się w finale. Dano im też kilka uwag i wskazówek. Bo o występ na scenie głównej Przystanku Woodstock może powalczyć każdy. Niezależnie od dorobku, liczby wydanych płyt i fanów na fejsie. Chcesz zagrać, pokaż, że grasz zajebiste koncerty. To jedyny warunek. I chłopcy z Pull The Wire bardzo chcieli taki zajebisty koncert zagrać. Nie dość, że wszystkie uwagi i wskazówki przyjęli z pokorą i poważnie przetrawili, to jeszcze w kilka dni odwalili kawał wydawałoby się surrealistycznej roboty. Konsultowali się gdzie i z kim mogli. Obejrzeli stertę koncertowych DVD analizując, jak się gra koncerty, by widzowie i słuchacze klękali z wrażenia. I wszystko, czego się nauczyli, podejrzeli i zauważyli wcielili w życie. Mieli 20 minut, by korzystać swoją szansę. I udało się. Wszyscy, którzy widzieli ich półfinałowy koncert, byli zgodni – to zupełnie inny zespół. Zupełnie inny poziom. Ogromna determinacja. Ja widziałem ich tylko we Wrocławiu i nie wiedząc jeszcze o ogromie pracy i zaangażowania ze strony muzyków, podziwiałem u nich coś, co bardzo rzadko się przytrafia – taką pierwotną radość z grania, z bycia na scenie, ze złapania za gardło publiki. Taki stan, który przytrafia się chyba jednie nastolatkom. Koncentrat szczęścia. Nie tego, które musi sprzyjać, tylko tego, które się osiąga.

Tak właśnie determinacją i poświęceniem pomaga się szczęściu i talentowi.

Polecane

Share This