Warszawa należała do Maty – Marcin Flint relacjonuje koncert młodego Matczaka

Warszawiak roku i jego świta trochę uratowali Warszawie szatkowany pandemią 2021 rok

2021.10.03

opublikował:


Warszawa należała do Maty – Marcin Flint relacjonuje koncert młodego Matczaka

Foto: @piotr_tarasewicz / @cgm.pl

Banan? Prokowator? Synek tatusia? Pupilek elit? Udawany raper? Dajcie spokój. Gość, który zapewnił na bemowskim lotnisku masowe odloty. Tam trzeba było być.

Wielokondygnacyjna scena, którą dobrze widać już z ulicy Powstańców Śląskich. 42 tysięcy ludzi na płycie i trybunach okalających. Ten rozmach od początku robił wrażenie. Tu nie wchodziło się jak na koncert jednego artysty, to było jak Opener, i to taki, gdzie pogoda i line-up dopisały.

Gwiazda wieczoru dała na siebie poczekać. Można było to robić, słuchając np. Dr Dre i Eminema (mordo, spodziewałbym się raczej Blueface’a). Na płycie było gorąco, za to na trybunach wietrznie i cholernie zimno. Grupki podskakiwały, żłopano piwo i Jagera z plastiku, czasem ktoś zaintonował „Jebać PiS”. Kiedy dwie minuty przed godziną 20 rozległ się baby scratch, przyjęto go z euforią. I zaczęło się – od telebimów mówiących, kiedy klaskać, głośnego „Siemano Warszawaaa” i jeszcze głośniejszego „kurwaaaa”.

Mata ruszył z kolejnością znaną z płyty, po intro i browarze z limonką pod kołdrą przyszedł czas na „Blok”. Wielopoziomowa konstrukcja sceny od początku miała swoje uzasadnienie, bo ubrany w niebieską bluzę z kapturem i baggy jeans raper zaczął na piętrze, jak gdyby był z ekipą na domówce. No, tylko że na domówce nie ma syren i słupów dymu. „Skute bobo” było grane już na parterze, machano flagami Jamajki tak, jakby nimi coś sygnalizowano. I kiedy już się wydawało, że będzie jechane równo z płytą, wśród świateł ekranów i zapalniczek zagrane zostały „Schodki”, prawdziwy YOLO-hymn. Melanż przeniósł się nad wodę – Gombao grało na siedząco, udało się popłynąć pontonem po morzu ludzkich głów.

Główna scena była Warszawą, tymczasem na drugiej, okrągłej i udekorowanej drzewkami (w tym czymś na kształt palmy), objawił się White 2115. Mata dołączył na „La La La (Oh Oh), z boku odpalono racę, dziewczynki wokół mnie zaczęły śpiewać. Rozpoczął się etap kinderbalu. Łajcior dostał możliwość zagrania „Kaliforni” i trzeba przyjąć, że nie żałował gardła, zaś publika przyjęła go euforycznie. Takiej charyzmy i takiej energii tego wieczoru nikt przed nim nie pokazał, zwłaszcza że właściwy bohater był wtedy jeszcze nieco spięty.

„Nasza klasa ale to drill” (bez Popka) i zagrane w niebieskim świetle „2001” to powrót na główną scenę oraz audytorium pokazujące, że najprostsze, rytmiczne klaskanie niestety je przerasta. Potem „Faka” w czerwieniach i „Szmata” z bitą śmietaną na gołej klacie. Wreszcie „Kurtz” w czerni i bieli, z ręcznikiem (a może to była koszula?) i wystylizowanym na pomnik Taco Hemingwayem rapującym tylko z telebimów. I w końcu „67-410” z zainscenizowanym konduktem żałobnym, całym mnóstwem emocji, łamiącym się ze wzruszenia głosem z jednej strony i bardzo dobrą wykonawczo, podkreśloną świetnie ponakładanymi pogłosami częścią wokalną z drugiej. Utworowi towarzyszyły minimalistycznie podświetlone kondygnacje, Mata był na scenie sam ze swoimi emocjami i widocznie nim targały. Po wykonaniu utworu wszystko wygaszono w hołdzie dla zmarłego dziadka. Godnie i imponująco to wyszło, jedynym zgrzytem był ta część osób, która uznała, że upamiętniająca chwila ciszy to świetny moment, żeby znowu powrzeszczeć sobie na temat żałosnej partii rządzącej.

„67-410” stało się punktem zwrotnym, koncert odbił, by stać się ludycznym świętem. Ruch, światła, kolory, sprayowanie elementów sceny – już „15,2” przyniosło mnóstwo pożądanego zamieszania. Przy „Patoreakcji” nie ma co ważyć słów – po prostu rozpierdol, z wybuchami ognia (dosłownie) i jakąś szaloną wersją „Krakowiaków i górali” w kominiarkach. Tu zadziała się historia. W „Papudze” nie zabrakło na szczęście niczego – ludzkiej, kostiumowej wizualizacji samego ptaszyska, a przede wszystkim Quebo (wyglądał złowrogo, jak Kano z Mortal Kombat) i Malika Montany, gości ewidentnie doświadczonych w zarządzaniu koncertowymi masami ludzkimi. Dokończono płytę, był „Szafir”, parę numerów później „Kiss Cam” (to przełamanie chronologii z „Młodego Matczaka”), jednak komentarz należy się prędzej „Gombao 33” i towarzyszącej wiksie z laserami, utworowi „Prawy do lewego” (powtarzanym z racji na to, że zdrowie odwodnionych fanów były dla Maty ważniejsze niż telewizyjne kamery). Wraz z wejściem Young Leosi na „Szklanki” i Janusza Walczuka na „A na pamiętasz jak?” i freestyle „NOBOCOTEL” zrobiło się pokoleniowo, nie ma wstydu w twierdzeniu, że „łączy ich coś więcej niż alkohol”. Leosia doprowadziła tłum do ekstazy i falowania. Pamiętacie drugi „Matrix Reaktywację” i imprezę w Syjonie? Tak to wyglądało z boku. Tylko chyba nikt nie czuł się wtedy z boku.

„Wielki festiwal nastolactwa i pięknych chwil dla ludzi z tych roczników. To jest bardzo pozytywne na żywo. Uśmiech sam ciśnie się na usta. I może o to chodzi. To nie jest rap, to jest ruch neohipisowskich zajawek i candy no future” – pisał do swojej dziewczyny dziennikarz i raper Kajetan Szewczyk, a ja uprosiłem go potem, żeby zechciał mi tę notkę na potrzebę relacji udostępnić, bo wartościowa, a do tego inna od mojego chłodniejszego spojrzenia.

Mnie zabrakło paru rzeczy. Przede wszystkim paru gości – wywołanych wcześniej do tablicy Popka i Taco Hemingwaya oraz żywych instrumentów, bo przecież przy tych aranżacjach jeden gitarzysta zmienił by już bardzo wiele. Chciałbym większej komunikacji z publicznością i na przykład „Patointeligencji” na bis, zwłaszcza że rozstawaliśmy się kwadrans przed godziną 22, a „Młody bachor” to nie jest kawałek na wielki finał, jak bardzo sam zainteresowany by go nie lubił. Telebimy mogłyby być większe i lepiej oddawać to, co działo się na scenie. Skoro przy nich – drugą scenę z pewnością dało się wykorzystać mocniej, do więcej niż dwóch numerów. Ostateczna konkluzja to odczucie analogiczne, co przy nowej płycie – poprzeczka jest zawieszona wysoko, jednak jak najbardziej do przeskoczenia. I to przez tego właśnie artystę.

Lepszą puentą będzie jednak rzesza uszczęśliwionych ludzi, z entuzjazmem wymieniających swoje pokoncertowe opinie. Okrzyki „Gombao gombao” i muzyka z telefonów w autobusie miejskim, którego kierowca najwyraźniej przygotowywał się do głównej roli w remake’u filmu speed. Wielopokoleniowe podśpiewywanie „Schodków” i „Patoreakcji” w metrze, już na lekkiej zwale. Warszawiak roku i jego świta trochę uratowali Warszawie szatkowany pandemią 2021 rok. Szum po tej imprezie będzie słychać jeszcze długo.

Polecane

Share This