Wyjaśniamy, dlaczego warto pamiętać drugie tchnienie Molesty i jedyny album Parias

Jeśli nie macie tych wydawnictw w kolekcjach, warto sięgnąć po nie teraz.

2020.07.07

opublikował:


Wyjaśniamy, dlaczego warto pamiętać drugie tchnienie Molesty i jedyny album Parias

fot. mat. pras.

Polski Def Jam wypuścił właśnie na rynek reedycje dwóch płyt Molesty z ubiegłej dekady oraz debiutancki, a zarazem ostatni, krążek trio Parias. To ważne uzupełnienie półek sklepowych.

Dla młodszych fanów hip-hopu to, że niespełna piętnaście lat temu gatunek ten przeżywał dość spory kryzys, nie umiejąc przebić się do mainstreamu, wciąż borykając się z kryzysem poszukiwania własnej tożsamości i miejsca na muzycznej scenie, jawi się jak jakaś opowieść z mchu i paproci.

To był dziwny moment – jeszcze liczyły się telewizyjne stacje muzyczne, ale powolutku do głosu dochodził YouTube. Już nikt nie liczył na pomoc majorsów w popularyzacji hip-hopu, a jednak wciąż mało było oficyn nastawionych tylko na rap, zdecydowanie najważniejsze były – niezmiennie – koneksje. Coraz mocniejszy był underground, wypuszczając miesiąc po miesiącu nowe, intrygujące twarze, tylko nie do końca wiadomo było – co dalej z nimi?

Jaki w 2006 r. status miała Molesta Ewenement? Bez wątpienia żywej legendy. Hiphopowych pionierów, którzy wybrali jednak solowe drogi, projekty poboczne i trudno było mówić o nich jako o aktywnych ikonach w kontekście zespołu.

 – Czwórka warszawskich raperów pokazała w 2006 roku, jak wrócić na scenę z wielkim przytupem. Wrócić jako zespół, bo przecież okres sześciu lat dzielący albumy “Taka płyta” i “Nigdy nie mów nigdy” upłynął członkom zespołu mocno pracowicie. Czuwali nad kompilacją „Radio Ewenement 5 G FM”, nagrywali w duecie (trzy płyty Vienia i Pelego) odrębnym zespole (Wilku w Hemp Gru) i solowo (dwie płyty Włodiego i jedna Pelsona) wrócili jako band dojrzały, świadomy swojej roli i pozycji na rapowej scenie, ale wciąż głodny mikrofonu. Progres zanotowała Molesta Ewenement jako zespół, ale przede wszystkim każdy jej raper z osobna. Niby był to czas, gdy do popularności dochodzili młodzi gniewni stawiający na techniczne wygibasy, mogący się pochwalić mnogością flow. Ale warszawska grupa była ponad tym. Wyborne wyczucie co do beatów, niesamowita charyzma, poruszające historie – tak, to było naprawdę wejście z buta. Follow-upy do własnych szlagierów, prosty ale niosący energię beat, taki też teledysk. Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy w 2006 roku, długo po debiucie, weterani sceny potrafią jeszcze zaskoczyć, Molesta przygotowała ripostę tak mocną jak najbardziej precyzyjne ciosy Andrzeja Gołoty z jego złotych czasów – pisałem w opisie singla “Powrót” i jego znaczenia dla rodzimej sceny w “Antologii polskiego rapu”.

“Nigdy nie mów nigdy” ukazało się w październiku 2006 r. i przypomniało, czym jest rap z warszawskich podwórek w najlepszym wydaniu. Płyta łącząca pokolenia, która trafiła też do słuchaczy nie mogących pamiętać okoliczności premiery “Skandalu”, deskorolkowo-hardkorowych korzeni członków zespołu. Płyta dowodząca, że panowie zebrali się w całość nie po to, żeby tylko odciąć kupony od dawnej przeszłości, ale wciąż mają dużo do powiedzenia i umieją zrobić to na świeżych bitach, bez oglądania się na to, co kiedyś.

To drugie tchnienie i powrót Molesty przedłużył się na album “Molesta i kumple” z 2008 r., chociaż jego charakter był zgoła inny od poprzedników. Po pierwsze, na płycie nie było już Wilka, a Pelson, Vienio i Włodi jako trójka zarapowali tylko w jednym numerze – hitowym “Nikt i nic”.

 

“Molesta i kumple” było zamknięciem pięknej grupowej historii, zamknięciem symbolicznym – właśnie poprzez charakter wydawnictwa. Mnogość osób z różnych muzycznych światów, które udzieliły się na płycie, czy to wokalnie czy producencko (m.in. O.S.T.R., Pablopavo, Mrozu, Fisz, Grizzlee), miała na celu zaprezentowanie jak szeroko od swoich korzeni podążyła grupa.

Zespół, któremu wielokrotnie zarzucano przesadny muzyczno-życiowy konserwatyzm, okazał się na przestrzeni dekady wyjść tak daleko poza swój hermetyzm, że nie był już w stanie dalej funkcjonować. Jakże to symboliczne!

Drogi muzyków znowu się rozeszły, Molesta zeszła z firmamentu. Może i dobrze? Gdyby panowie mieli ciągnąć historię pod tą nazwą i nagrywać razem z pobudek czysto konformistycznych i materialnych, trochę by nam to przybrudziło piękną historię. Tymczasem w życiu tak zwyczajnie jest, czasem coś się zwyczajnie kończy i robić drugiego powrotu zwyczajnie nie ma sensu. Ten zryw w połowie mijającej dekady był wystarczający i naprawdę fajnie się stało, że znowu można do niego wrócić na nośniku.

Koniec Molesty był zarazem początkiem dla projektu Parias. Trio powołali do życia Eldo, Włodi i Pelson. Wcześniej panowie zdawali się być ludźmi z zupełnie innej bajki, tak życiowej, jak i muzycznej, tymczasem życie nie pierwszy raz pokazało, iż jest najlepszym nauczycielem oraz cenzorem pewnych wypowiedzi. I dobrze.

 

O Pariasach często pamięta się tylko przez pryzmat konfliktu z Peją (klipu do ilustracji beefu obejrzano już blisko 15 mln razy na YT), zapominając o wydanym wiosną 2011 r. albumie. To błąd.

Włodi, Pelson i Eldo jak na spiskowców przystało z lubością używają konspiracyjnych skrótów – to już nie chłopcy, a mężczyźni po przejściach odnajdujący się na nowo w rodzinie, religii, literaturze, muzyce. Faceci zdolni nie tylko przewartościować swoje życie, ale też o tym opowiedzieć. Mądre, przemyślane, wyrzucane z bólem i pasją wersy to bodajże największa zaleta „Pariasu”. Zebrane razem nie tworzą jeszcze koncept albumu, ale już budują krążek z wyraźnym przesłaniem – pisał o płycie Marcin Flint dla Interii.

Na świetnie zbilansowanym pod względem długości, liczby tracków, niezwykle spójnym muzycznie krążku każdy z raperów ma swoje pięć minut i gra główną rolę. “Parias” to potężny ładunek emocji, uczuć, to wycieczka do świata gości, którzy naprawdę dużo przeszli.

W 2020 r. płyta brzmi szczególnie intrygująco, bo trudno o dobitniejszy dowód na to, jak zmienił się w ostatniej dekadzie rap, jak zmieniły się podwórka, jak zmienił się świat i jak inaczej opowiada się o nim dzisiaj. Hip-hop zawsze miał w sobie potężną dawkę swoistej miejskiej mitologii, kronikarstwa. Wydawnictwa, które Def Jam ponownie wrzucił do sklepów, są tego kapitalnym przykładem.

Polecane

Share This