Zespół, nie obiekt – relacja z koncertu Faith No More

Nie tylko piosenki na literkę "e".

2015.06.10

opublikował:


Zespół, nie obiekt – relacja z koncertu Faith No More

Kiedy rok temu Faith No More grali na Open`erze taki nieco ekskluzywny koncert, bo raptem jeden z dwóch, jaki grupa dała w 2014 roku, usłyszeć mogliśmy ze dwa nowe numery. Zapowiadane i odbierane raczej jako ciekawostka, bo nikt z zespołu ani jego otoczenia nawet nie zająknął się, że właśnie powstaje zupełnie nowa płyta. Sensacyjna informacja o „Sol Invictus” miała dotrzeć do nas nieco później.

Wczorajszy koncert w Tauron Arenie Kraków oprawą nie różnił się szczególnie od poprzedniego. Sponsorem mogłyby być Śnieżka i Poczta Kwiatowa. Zabrakło może telebimów dla niedowidzących emerytów ;). Na Open`erze były, bo były. Na „swoim” koncercie FNM nie potrzebują nawet takich podstawowych fajerwerków. Wystarczy kanoniczny repertuar i fakt, że lata temu zatrudnili jednego z najbardziej wszechstronnych wokalistów.

Mike Patton to zwierzę. Również sceniczne. Kojarzy mi się nieco z Nickiem Cavem. Nie mam na myśli jakiejś maniery wokalnej tylko pewien sposób panowania nad publicznością, jakiegoś wrodzonego szamaństwa. Facet roztacza aurę i elektryzuje, jak milion dolarów. W dodatku jego możliwości wokalne w jakiś tajemny sposób oparły się erozji. Może sobie czarować publikę i marudzić, że są – miał na myśli cały zespół – starymi ludźmi, ale to na nic. Nie musiał też kokietować fanów i podkreślać, że świetnie wyglądają… to też nie było potrzebne. Ludzie przyszli na Faith No More i na Pattona. I dostali to, po co przyszli. Świadczą o tym nie tylko entuzjastyczne reakcje na „We Care a Lot”, „Midlife Crisis”, „Be Aggressive” czy pieśni na literkę „e”, ale i na numery ze świeżej jeszcze płyty. O właśnie, zaczęli od „Motherfucker”. Dalej mieliśmy wszystko, za co kochamy rockowe koncerty. Epickie klasyki rozpoznawane po pierwej nutce, szaleńcze popisy wokalne i umiejętnie skonstruowaną setlistę. Podkreślić należy też swobodne pogawędki z publiką (jak ze starym kumplem), które w żaden sposób nie zaburzały rytmu koncertu. Nawet jeśli były to polecenia schowania telefonów komórkowych (oczywiście nie wszyscy urodzeni operatorzy skumali, że to do nich) czy dywagacje na temat smaku spermy (nowa nisza dla producentów piwa, ale tylko dla odważnych).

Przed nami jeszcze kilka dni dyskusji, czy koncert był dobrze nagłośniony, czy spieprzony. Czy pierwsze numery wybrzmiały faktycznie, tak jak tego wszyscy oczekiwali, czy też akustyk zbyt długo korygował różnicę między pustą areną z próby i tą wypełnioną publiką. Zdań będzie tyle, co krzesełek na trybunach i miejsc stojących na płycie. Bo faktycznie tu i ówdzie słychać było różnie. Nie zmienia to faktu, że FNM to bardzo doświadczeni i znający się na swoim fachu muzycy. Pamiętający nawet o takim drobiazgu, jak podziękowanie supportom (Dubioza Kolektiv i Speculum).

Po każdym koncercie wybuchają ciągłe kłótnie o jakość dźwięku i nagłośnienie obiektu. Szczerze mówiąc, mam już ich dość. Grał zespół, a nie sala. I spisał się zajebiście. Do zobaczenia. Oby częściej.

Polecane

Share This