10 najlepszych zagranicznych płyt 2012 roku

Podsumowanie CGM.pl


2012.12.31

opublikował:

10 najlepszych zagranicznych płyt 2012 roku

Mijający rok obfitował w wiele fantastycznych albumów. Zabrzmi to banalnie, ale uwierzcie, że wybór dziesięciu krążków, które uznaliśmy za najbardziej wartościowe, był piekielnie trudny. W ostatniej chwili z zestawienia wyleciały płyty m.in. Grizzly Bear, Beach House, Boba Dylana, Nasa, Deftones, Toma Waitsa i Jacka White’a. Jeżeli jednak ich jeszcze nie sprawdziliście, gorąco je polecamy. Tak samo jak koncertówki Led Zeppelin i Blur – obie fantastycznie brzmiące, obie na swój sposób piekielnie ważne.

Karol Stefańczyk

Ostatecznie TOP10 2012 roku przedstawia się następująco (bez numerków, kolejność dowolna):

Kendrick Lamar – „good kid, m.A.A.d city” (Top Dawg / Aftermath / Interscope)

Czasy mamy takie, że mówienie o koncept-albumach nie powinno już wprawiać słuchaczy w podniecenie. Nie dlatego, że półki sklepowe usłane są tego typu krążkami. Bynajmniej, na ogół szumne zapowiedzi nijak się mają do zawartości płyt. Z Kendrickiem Lamarem jest inaczej. Legalny debiut tego 25-letniego rapera z Compton opatrzony jest podtytułem „krótki film” – i rzeczywiście, pomysł ten został utrzymany na długości całego albumu. Historia dobrego chłopaka, któremu przyszło żyć w złych (szalonych) czasach, ujęta została w zaburzoną chronologiczne narrację, imponująco przedstawia się także rozstawienie ról wśród zaproszonych gości. Plastyczność opisów Lamara przywodzi na myśl Nasa z połowy lat 90. Nieprzypadkowo „good kid…” porównuje się do słynnego „Illmatica”.

Jessie Ware – „Devotion” (PMR / Island)

Określenie “nowej Sade”, które przylgnęło do Jessie Ware, to dla tej 28-letniej angielskiej wokalistki dar i przekleństwo zarazem. Dar, bo oczywiście takie nobilitujące zestawienie ze słynną artystką momentalnie wzbudza zainteresowanie wśród słuchaczy. Przekleństwo, bo upraszcza muzykę Ware do naśladowniczego rzemiosła. Lepiej brzmi określenie jednego z zagranicznych dziennikarzy: „zaginione ogniwo między Adele, SBTRKT i Adele”. W przypadku takich porównań zawsze jednak towarzyszy poczucie, że wytraca się coś unikalnego. Może po prostu niech Jessie Ware pozostanie Jessie Ware, a jej muzyka – czerpiąca inspiracje z subtelnej elektroniki, soulu, rapu oraz popu – broni się sama:

Killer Mike – “R.A.P. Music” (Williams Street Records)

Przykład nowego albumu Killer Mike’a pokazuje, że bardzo często najciekawsze rzeczy w muzyce dzieją się tam, gdzie dochodzi do nieoczekiwanej współpracy. Poprzednie pięć albumów tego związanego z Atlantą rapera było, mniej lub bardziej, zanurzonych w tradycji południowego hip-hopu. Weźmy jednak poprzednie dzieło, „PL3DGE”, a przekonamy się, że Mike takim typowym południowcem nie jest – w końcu niewielu decyduje się na współpracę z mistrzem elektroniki, Flying Lotusem. „R.A.P. Music” został w całości wyprodukowany przez El-P, legendę podziemia, autora muzyki do klasycznych płyt Company Flow czy Cannibal Ox. Jego absolutnie wyjątkowy styl, zainspirowany najlepszymi latami hip-hopu (w tym przypadku do koniec lat 80.), nie pozostał jednak bierny wobec spotkania z reprezentantem Południa USA. A że Mike nie rymuje o głupotach, o tym najlepiej świadczy singiel „Reagan”:





Frank Ocean – “channel ORANGE” (Def Jam)

Zostawmy na bok prywatne wynurzenia Franka Oceana. Ten 25-latek z Kalifornii nagrał album, który za kilka lat będzie miał ten status podobny do „Voodoo” D’Angelo. Nie bez powodu w jednym ostatnich wywiadów wyrażał chęć napisania powieści – w końcu tekściarz z niego rewelacyjny. Szkoda by jednak było, gdyby odstawił na bok muzykę, bo poza wspaniałymi zwrotkami, „channel ORANGE” to też bogate partie wokalne oraz świetny dobór muzyki. Właściwie każdy pojedynczy utwór to perełka, ale jeśli ktoś chciałby mieć tę płytę w pigułce, powinien koniecznie sprawdzić „Pyramids”, imponującą wycieczkę od klubowych rytmów, przez future-funk po hip-hopowe cykacze. My prezentujemy jednak „Super Rich Kids”, fantastyczne zderzenie monotonnego, ciężkiego bitu z porywającym, napędzającym całość wokalem:

Wild Nothing – “Nocturne” (Captured Tracks)

Dowodzony przez Jacka Tatuma zespół liczy sobie zaledwie trzy lata, a już zdążył zrobić sporo zamieszania w świecie muzyki indie. Już pierwszy album brzmiał bardzo dobrze, ale dopiero o „Nocturne” można powiedzieć z czystym sercem, że zasługuje na miano jednej z lepszych płyt roku. To album z gatunku tych, które nie tworzą rewolucji, lecz nastrój. Dream-popowe brzmienie, choć nostalgiczne i senne, nie usypia jednak słuchacza i nie rozmywa jego uwagi. Wszystko za sprawą wyraźnie zaznaczonej, trochę mechanicznej perkusji i fantastycznym melodiom gitarowym, dzięki którym w mig można się połapać, gdzie w tej przestrzeni dźwięków sufit, a gdzie podłoga. Może to kwestia masteringu, ale ma się wrażenie, że każdy element subtelnie zarysowuje tu swoją obecność, nie drażniąc zarazem ucha odbiorcy. Po upływie 45 minut ma się wrażenie, jakby ktoś subtelnie dał ci do zrozumienia, że trzeba powtórzyć pewną czynność.

Swans – „The Seer” (Young Gods)

Gdy w 2012 roku nagrywasz dwupłytowy album, na który trafia w sumie jedenaście utworów, w tym trzy o długości przekraczającej 20 minut – na pewno nie chcesz stworzyć wyłącznie kolejnego krążka w dyskografii. Ambicje lidera Swans, Michaela Giry, sięgały daleko wyżej. Jak twierdzi, „The Seer” to efekt ostatnich 30 lat pracy. Opus magnum – można wobec tego powiedzieć i nie będzie to określenie na wyrost. Pierwsze odsłuchy albumów zawsze są najfajniejsze, ale w przypadku tego wydawnictwa przyjemność (znana też jako: zaskoczenie, zachwyt, podziw, obłęd – na „The Seer” wszystkie te emocje się stapiają) jest tym większa, bo nie sposób przewidzieć, co kryje się pod kolejnym numerem na trackliście: epicka mantra, minimalizm, ballada, metalowe uderzenie. Paradoksalnie, wnioski takie płyną wbrew transowemu, powtarzalnemu rytmowi wielu nagrań. Ale tak to już jest, gdy ktoś próbuje ogarnąć muzyczny świat na dwóch płytach i pogodzić Chaos z Porządkiem.

Flying Lotus – “Until The Quiet Comes” (Warp)

Kalifornijski wirtuoz muzyki elektronicznej na swoim czwartym studyjnym albumie nie przeprowadza już takiej rewolucji jak na „Cosmogramma” (2010), ale wciąż mamy do czynienia z kompozycjami najwyższej próby. „Until The Quiet Comes”, choć w dużej mierze instrumentalny, wymaga od słuchacza większej uwagi niż zwykle. Wszystko to za sprawą niezwykle kompleksowej budowy, która zostawia z przekonaniem, że ma do czynienia z utworami kompletnymi – zarówno w pojedynkę, jak i w całości. Totalność jest tu więc ujęta w skrajnie inny sposób niż u Swans. Najbardziej imponujące jest jednak to, jak subtelnie i płynnie FlyLo balansuje między różnymi gatunkami. Rozmycie inspiracji doprowadzone jest do takiego mistrzostwa, że zaledwie w pojedynczych przebłyskach możemy wychwycić wątki dubstepowe, hip-hopowe czy soulowe. A wszystko to podszyte wyśmienitym bassem jak np. w „The Nightcaller”:

Bat For Lashes – “The Haunted Man” (Parlophone)

Zagraniczne media co rusz chwalą Natashę Khan za oryginalność prezentowanych przez nią pomysłów. Przyłączamy się do tego stwierdzenia. Na „The Haunted Man” wyjątkowy styl Angielki widoczny jest jeszcze bardziej – echa np. Kate Bush są tak dalekie, że praktycznie niesłyszalne. Muzyczne fajerwerki i barokowy rozmach ustąpiły miejsca surowym, wyrazistym melodiom i emocjonalnemu wokalowi. Jakby nie chodziło już tylko o unikalną kreację artystyczną, ale obnażenie siebie jako niepowtarzalnej kobiety. W „The Guardian” czytamy: „To brzmienie osoby, która zdała sobie sprawę, że czasami mniej znaczy więcej”. Całe szczęście przy całej bezpośredniości magiczny, senny klimat został zachowany.

Cat Power – “Sun” (Matador)

Takie albumy jak “Moon Pix” nagrywa się, oczywiście, raz w życiu, ale to nie znaczy, że od czternastu lat żaden inny krążek Cat Power nie miał prawa trafić do zestawienia najlepszych płyt roku. „Sun” brzmi szczególnie imponująco, gdy zdamy sobie sprawę, że Amerykanka powraca nim po sześciu latach przerwy i od razu chwyta za syntezatory oraz sprzęt elektroniczny, z którym, jak sama przyznała, dotychczas nie miała za wiele do czynienia. Wydawnictwo to jest wypadkową mądrości doświadczonej artystki oraz zapału osoby sięgającej po coś nieznanego. Najważniejszym momentem albumu jest 11-minutowe „Nothin’ But Time”, w którym gościnnie śpiewa Iggy Pop, ale za reprezentatywny można chyba uznać singiel „Cherokee”:

Baroness – „Yellow & Green” (Relapse)

Nie potrafimy znaleźć wytłumaczenia, jak to się dzieje, że w podsumowaniu roku na listę najlepszych wydawnictw trafiają dwa albumu dwupłytowe – nie potrafimy, bo na ogół przyjmuje się, że dwupłytówki są niepotrzebne, świadczą o braku umiejętności artysty do robienia cięć i kondensacji materiału. Tymczasem z Baroness (i wspomnianymi Swans) jest taki problem (problem?), że nie ma za bardzo czego usuwać. Ciągotki zespołu w stronę lżejszego brzmienia mogły niepokoić fanów sludge metalu, ale „Yellow & Green” rozwiewa wszelkie wątpliwości. Ok, ciężko jest tylko momentami, bowiem na ogół to kapitalne, klasyczne, rockowe piosenki z melodyjnymi, z lekka popowymi riffami. Tyle że przed zarzutami o „sprzedanie się” bronią inspiracje, które stoją za Baroness – zarówno te psychodeliczne z lat 70., jak i post-rockowe. A że z albumu można wykroić kilka singli, nie widzimy w tym nic złego.

Polecane

Share This