5 polskich płyt z okazji Międzynarodowego Dnia Jazzu

Z okazji ważnego święta postanowiliśmy wybrać kilka bardzo ciekawych rodzimych płyt.

2018.04.30

opublikował:


5 polskich płyt z okazji Międzynarodowego Dnia Jazzu

foto: P. Tarasewicz

Dzisiaj, 30 kwietnia, obchodzimy Międzynarodowy Dzień Jazzu. Z racji tego, że nasz rodzimy jazz ma tak dobrą renomę na całym świecie, to warto z tego powodu sięgnąć po 5 świetnych płyt, których wypada dzisiaj posłuchać. Na szczęście nie są to długie longplaye, więc spokojnie zdążycie z odsłuchem.

Wybory wcale nie są takie oczywiste, bo nie ma tutaj ani żelaznej klasyki (no chyba, że można tak mówić o tym konkretnym albumie Stańki i drugim studyjnym longplayu Extra Ball), ani też płyt, które są znane przeciętnemu słuchaczowi. Nie ma też albumów, które są w stu procentach utożsamiane z gatunkiem. Powód jest prosty – ma być wspaniała wycieczka przez wiele stylistyk, stąd ta piątka jest nie tylko idealnie wypośrodkowana, ale i zwyczajnie piękna. Nie przedłużając – warto poświęcić kilka godzin na posłuchanie kawałka historii. Satysfakcja gwarantowana, zwłaszcza w taki dzień.

Tomasz Stanko Quintet „Purple Sun” (1973)

Stańko nigdy nie był tak „eklektyczny”, jak właśnie na „Purple Sun”. Ten nagrany w Niemczech album był na początku lat 70. prawdziwą awangardową jazdą, a wielka w tym zasługa współpracowników jazzmana – Zbigniewa Seiferta, Janusza Muniaka, Janusza Stefańskiego i Hansa Hartmanna, który w kwintecie zastąpił Bronisława Suchanka. Taki skład, który był prawdziwym dream teamem, był najlepszym kwintetem tamtych lat na europejskiej scenie jazzowej.

Po kilkudziesięciu latach od nagrania „Purple Sun” ciągle wydaje się albumem ciężkim, mistycznym, momentami zbyt często trafiającym w trudne do zrozumienia rejony, ale… wystarczy go tylko rozgryźć. Prawdziwy unikat w skali świata. Taki, który zdecydowanie lepiej mieć w winylowej wersji, która trochę się różni od swojego kompaktowego wydania.

Michał Urbaniak „Atma” (1974)

Michał Urbaniak zawsze sporo kombinował. Z różnym skutkiem, ale nie można mu odmówić, że większość jego nagrań to najwyższa światowa jakość. I tak jest w przypadku „Atmy”. To prawdopodobnie najlepsza próba przeniesienia naszego folkloru na twardy, jazzowy nowojorski grunt. W dodatku taki, w którym coraz częściej można było spotkać instrumenty elektroniczne, czemu dowodzi doskonały „Butterfly”. Niedoceniony klasyk Michała Urbaniaka, niesłusznie ginący pomiędzy innymi jego wielkimi dziełami, takimi jak np. „Inactin” czy „Fusion III”.

Extra Ball „Extra Ball” (1979)

Dla wielu to pierwszy longplay krakowskiego bandu, „Birthday”, jest tym ich najlepszym. Ja nie jestem tego taki pewien. „Extra Ball” to jeszcze lepsze kompozycje, a w dodatku w pojedynku na najlepsze otwarcie w historii polskiego jazzu, znajdujący się tutaj „Marlboro Country” wypada zdecydowanie lepiej od słynnych „Narodzin”. Nawet teraz, po wielu latach, jazz rockowe utwory Jarosława Śmietany i spółki bronią się nie tylko melodiami. Te kompletnie się nie zestarzały, a ich próbki w dodatku posłużyły m.in. NOON-owi, który wykorzystał sample z „Marlboro Country” i „Pieśni dla Elvina Jonesa” w remixie „Rozmowy” Łony i Webbera.

LAM „LAM” (2o16)

Wielka, awangardowa płyta, którą za kilka lat będziemy nazywali jednym z klasyków polskiego jazzu i… minimalizmu. Ta momentami wręcz ambientowa pozycja jest dziełem klarnecisty Wacława Zimpela, perkusisty Huberta Zemlera i pianisty Krzysztofa Dysa. Cała trójka, zapatrzona w takich mistrzów jak Steve Reich, stworzyła dzieło kompletne, którego nie da się podzielić na pojedyncze fragmenty. Żeby zrozumieć ten fenomen to „LAM” koniecznie trzeba wysłuchać w całości. Inaczej się nie da.

Tadeusz Prejzner „Spacer brzegiem morza” (1973)

Tutaj trzeba przede wszystkich oddać hołd GAD Records za to, że wznowił ten zapomniany, klasyczny album. „Spacer brzegiem morza” to prawdopodobnie najlepsza bossa nova stworzona na polskiej ziemi. Kilka lat wcześniej Novi Singers próbowali w kilku momentach zbliżyć się do doskonałości, to jednak im się nie udało. Prejzner, wraz z pomocą m.in. Jana Ptaszyna Wróblewskiego, już nie miał z tym żadnego problemu, a w dodatku trafił z okładką, jak nikt inny w tamtych czasach. To właśnie dzięki niemu, PRL chociaż przez chwilę mógł się wydawać trochę bardziej kolorowy.

Dawid Bartkowski

Polecane

Share This