Alice In Stodoła

By być wielką gwiazdą i szanowanym artystą nie wystarczy skakać po scenie jak poparzony epileptyk i drzeć ryja jak zwolenniczki Radia Maryja na widok premiera. Trzeba umieć grać i śpiewać. Jak Alice in Chains na przykład...


2009.11.26

opublikował:

Alice In Stodoła

Swego czasu — że zacytuję proroków z moich gniewnych lat — na imprezach typu osiemnastki ktoś dostał w nos, to popłakał się ktoś. To znajomi kłócili się o to, czy do skakania nadaje się bardziej „Nevermind” czy „Ten”. Ja wolałem „Facelift”

Wstęp ten napisałem bo – nie będę ściemniał – nie jestem nastolatkiem, który macha włosami pod sceną i lubi latać na rękach fanów. To mam (szczęśliwie) za sobą. Teraz chodzę na koncerty słuchać muzyki i cieszyć się tym, jak przygotowane zostało show.

Nie spodziewałem się wiele. I dobrze. Bo z utworu na utwór przekonałem się do nowego Alice In Chains i nowego wokalisty. No, ale nie uprzedzajmy wypadków…

Stodoła wypełniła się po brzegi. Średnia wieku: 25-30 lat, z delikatną przewagą tych, którzy w swą nastoletnią młodość wchodzili przy dźwiękach muzycznej rewolucji ze Seattle. Zero supportu. Zero niepotrzebnego przetrzymywania fanów. Ale gdybym stwierdził, że „wyszli-zagrali-poszli”, łgałbym jak pies.

O 19:37 na scenie meldują się Sean Kinney, Mike Inez, Jerry Cantrell i William DuVall. Od samego początku widać i słychać, że ten ostatni nie wypadł sroce spod ogona. Widać — bo scena to jego arena, którą zdominował tak, że ci, którzy na koncert trafili przez przypadek mogli pomyśleć, że to on lideruje Alicji Załańcuszonej. Słychać, bo… W twórczości Alice In Chains jest kilka testów na to, czy wydzierasz japę jak pierwszy długowłosy pseudoidol, czy robisz to melodyjnie, mocno, tak, że flaki wibrują, a Elżbieta Zapenowska powiedziałaby „mój ty malutki, skąd ty bierzesz w sobie tyle głosu”. Dla mnie takim największym testem jest refren „Man In The Box”. Uwierzcie, że przy „Feed my eyes, can you sew them shut? / Jesus Christ, deny your maker” straciłem jakiekolwiek wątpliwości: to właściwy człowiek na właściwym miejscu.

Kontakt z publiką? Gdy ta wita gwiazdę z otwartymi ramionami, krzycząc i skandując i wyśpiewując wszystko, zadanie nie jest trudne. Ale przyznać należy, że panowie się starali. I robili to nie tylko powtarzając, że byliśmy najlepszym crowdem na ich tourze (tego typu wazeliniarstwa gwiazd przyjeżdżających do Polski mam już dość). Ale po trzech pierwszych kawałkach widać było, że wszystko zatrybiło i zaiskrzyło jak należy. Z jednej strony są faceci, którzy rockowy fach znają od podszewki — z drugiej publika, która chce się cieszyć każdym dźwiękiem, a na wiele z nagrań czekała całe dwadzieścia lat. Musiało się udać.

Nowe nagrania? Bez zastrzeżeń. Bałem się o efekt opóźnionego riffu w „Check My Brain”. Bałem się niepotrzebnie. Bałem się o nastrój w „Your Decision”. Też bezpodstawnie.

Może to nadinterpretacja, ale zdawało mi się, że Cantrell ożywiał się przy starych nagraniach. Takie „Angry Chair” sprawiło mu niezwykła radochę podobnie jak „Love Hate Love” (znów ten głos DuValla!).

Nie zabrakło takich rodzynków jak „Would? ” czy „Rooster”. Zabrakło „No Excuses” czy „Heaven Beside Me”. Ale nie narzekam. Choć po dwudziestu latach oczekiwania (nie byłem na koncercie w Katowicach) chciałem usłyszeć też trochę więcej spokojniejszych nagrań. Ale i rozumiem Cantrella, że wspominać czasów, kiedy powstawała płyta „Alice In Chains” za bardzo nie chce.

I na koniec kilka słów do Layne Stanleya. Stary, żałuj..! W warszawskiej Stodole ominęła Cię całkiem niezła impreza…

Polecane

Share This