BLACK SABBATH – 13

"To po prostu nie mogło się udać... Ale się udało!"


2013.06.10

opublikował:

BLACK SABBATH – 13

To po prostu nie mogło się udać. Takie powroty zwyczajnie nie wychodzą, kończy się na odgrzewanym kotlecie, który smakuje wyłącznie garstce sentymentalnych fanów, pozostałych przyprawiając w najlepszym razie o uśmiech politowania. Sęk w tym, że się udało. Black Sabbath wracają w wielkim stylu i – mimo iż dopiero czerwiec – nie pozostawiają żadnych złudzeń: płytą A.D. 2013 jest album zatytułowany… „13”.

Nową, pierwszą od 35 lat z Ozzym przy mikrofonie, płytę Black Sabbath najkrócej i najdokładniej podsumowuje sam Osbourne: – To album, który powinniśmy byli nagrać po „Sabbath Bloody Sabbath” – powiedział Książę Ciemności. „13” zawiera w sobie wszystkie elementy geniuszu Black Sabbath – „Loner” to „N.I.B.” XXI wieku, w „Zeitgeist” pobrzmiewają echa „Planet Caravan”, a „Live Forever” ma w sobie coś z „Children Of The Grave”. Przykłady można by mnożyć, ale trudno mówić tutaj o autoplagiatach. Inna sprawa, że Iommi nie kopiuje w skali 1:1, raczej puszcza oko bądź wymownie sugeruje. Rob Zombie powiedział kiedyś, że „wszystkie riffy świata zostały już wymyślone przez Black Sabbath, a pozostali tylko je kopiują, grają od tyłu i modyfikują”. Iommi na „13” robi to samo, ale przecież przerabia samego siebie, więc wolno mu więcej.

Cichym bohaterem triumfalnego powrotu Black Sabbath jest Rick Rubin. Kiedy okazało się, że w nagraniach nie weźmie udziału Bill Ward (o okolicznościach tego stanu rzeczy napisano już tak wiele, że nie ma sensu do tego wracać), brodaty producent podsunął Brada Wilka z Rage Against The Machine. Rubin dopingował muzyków do nagrywania na setkę, namawiał do odświeżenia inspiracji sprzed lat, wreszcie wykrzesał potężne brzmienie, które cechowało Black Sabbath od zawsze. Solówki Tony’ego brzmią dokładnie tak jak 40 lat temu, co ciekawie kontrastuje z nowoczesnym soundem całości. Pochody basowe Geezera Butlera napędzają kompozycje, dodając im odpowiedniej dynamiki, a Wilk nie tylko zapewnia obowiązkowy ciężar, ale też bluesowy feeling. Słowem – wszystko się zgadza. Nawet głos Osbourne’a brzmi naturalniej, a tym samym lepiej, niż na jego solowych płytach.

Ozzy przez kilka ładnych lat wodził kolegów za nos, co w gruncie rzeczy można zrozumieć, bowiem szczerze mówiąc to oni bardziej potrzebowali jego niż on ich. Z drugiej jednak strony ostatnia dobra płyta w karierze Osbourne’a ma już długą brodę, więc i jemu przydałby się krążek potwierdzający powrót do formy. A z kim wracać do formy, jeśli z nie z ludźmi, z którymi przed laty rzuciło się świat na kolana?

Polecane

Share This