CLMF 2011: Viva Kanye!

"To koncert, na którym możecie umrzeć", krzyczał ze sceny Kanye West. Nie przesadzał. Jego show w doskonałym stylu zakończyło tegoroczną edycję Coke Live Music Festival.


2011.08.21

opublikował:

CLMF 2011: Viva Kanye!

 Pełną relację z pierwszego dnia festiwalu znajdziecie pod tym linkiem!

Obserwując na mieście rozmowy ludzi z charakterystycznymi, festiwalowymi przepaskami na rękach, człowiek, nawet ten zupełnie niezorientowany w artystach tegorocznego Coke`a, momentalnie zdawał sobie sprawę, kto jest największą gwiazdą imprezy i na czyj występ większość ludzi najbardziej czeka. Chyba nie było w historii Alter Artu (a CLMF na pewno) wykonawcy, który tak jak Kanye West zepchnąłby innych w cień jeszcze przed swoim koncertem. Jeżeli więc uznamy, że faktycznie tak było, to aż strach pomyśleć, co się stało z owymi wykonawcami po show rapera z Chicago – chyba zupełnie pogrążyli się w mroku i otchłani na dobre.

Nie wyprzedzajmy jednak wydarzeń. Na głównej scenie (bo drugiego dnia głównie wokół niej przebywałem; z pewnym bólem odpuściłem Łonę i Webbera, ale uznałem, że chyba jedynie Q-Tip mógłby mnie ściągnąć do namiotu, i to w tak pechowej godzinie między Editors a Westem) pierwsi zaprezentowali się Pablopavo & Ludziki oraz Everything Everything. Uczciwie przyznajmy – gdy wokalista Vavamuffin w okolicach godziny 18 produkował się na scenie ze swoim zespołem, tłumów wśród publiczności jeszcze nie było; przeważał obraz wylegujących się na trawie festiwalowiczów. Mimo to Pablo niestrudzenie zachęcał widzów do wspólnej zabawy. Wrodzona charyzma, silny głos i dobry band za plecami pozwoliły mu zrobić naprawdę udane show. Gdy zabrzmiał utwór, „Podaj mi rękę”, było już po występie.

Wtedy swój sprzęt zaczęła rozkładać ekipa indie-rockowego Everything Everything. To, że dostaliśmy naprawdę niezły koncert, zawdzięczamy w głównej mierze dobrze przygotowanemu zespołowi oraz specjaliście od dźwięku, który umiejętnie rozłożył proporcje między sekcją muzyczną a wokalną. Głos Jonathan Higgs brzmiał więc wyraźnie, nie chował się za jazgotem instrumentów. Mimo to podczas występu EE towarzyszyło mi uczucie powracającego rozdrażnienia. Przez jakiś czas zastanawiałem się, co mogło być przyczyną takiego stanu rzeczy, i w końcu udało mi się rozgryźć tę zagadkę – problem tkwił właśnie w głosie Higgsa, głosie nieznośnie wysokim, odpychającym. Mając jednak w pamięci dobrą zabawę pozostałych festiwalowiczów, chyba tylko ja odniosłem takie nieprzyjemne wrażenie.

Krótki – bo zaledwie 50-minutowy – acz treściwy koncert oznaczał, że na show Editors przyjdzie nam czekać ok. godziny. I tak w istocie było. Równo o 21 na scenie pojawił się wokalista Tom Smith, który po przywitaniu się z publicznością rozpoczął z resztą zespołu występ. Przyznam, że jak dyskografia Editors nie do końca mnie przekonywała (może poza debiutanckim albumem), tak po ich show na CLMF mam ochotę jeszcze raz powrócić do dorobku kapeli z Wielkiej Brytanii – a to, wydaje mi się, można uznać za jeden z wyznaczników jakości koncertu. Począwszy od „Bullets” i „An End Has A Start”, przez „You Don`t Know Love”, „Smokers Outside The Hospital Doors” aż po „Papillon” i zamykający całość „Fingers In The Factories”, Editors zachwycali. Naturalnie pierwsze skrzypce grał wspomniany Smith, który śpiewał, grał na gitarze oraz fortepianie. Potrafił pociągnąć za sobą całą publiczność do wspólnej zabawy jak w „Papillon”, ale zdobyć się też na chwilę liryzmu, który osiągnął w akustycznym solo „The Weight Of The World”. Smith nie musiał wkupywać się w łaski fanów rozbudowanymi przemowami po polsku. Wystarczy, że był w doskonałej formie wokalnej oraz scenicznej i od czasu do czasu rzucił nieśmiałe „dziękuję”, a zachwyceni fani zdzierali gardła przy skandowaniu nazwy jego formacji. Koniec końców, śmiem twierdzić, że Editors dali najlepszy „gitarowy” koncert tegorocznej edycji Coke`a.

Bez względu jednak na to, ile potu, emocji i energii włożyliby wykonawcy CLMF 2011, ich koncerty i tak prawdopodobnie zbladłyby w porównaniu z show Kanyego Westa, który jako główny headliner zamykał dwudniową imprezę. O rozmachu, z jakim zorganizowany został koncert, mogliśmy się przekonać już na samym początku, gdy Kanye, wbrew oczekiwaniom wpatrzonych w scenę, niecierpliwych fanów, wykonał swój pierwszy utwór na specjalnym podnośniku, „wylatując” niejako z tłumu. Później oczywiście przetransportował się na scenę, ale nie znaczy to, że kurczowo się jej trzymał przez niespełna dwie i pół godziny (!!!). Raper nadzwyczaj często korzystał z całkiem długiego wybiegu. To po nim biegał i rozładowywał drzemiącą w sobie energię.

West bowiem, i to należy zaznaczyć, daleki był od gwiazdorstwa – widać było, że bardzo angażuje się w swoją pracę. Czasami wręcz człowiek zastanawiał się, czy aby nie za bardzo, szczególnie w wolniejszych, emocjonalnych utworach, które, chyba spontanicznym śpiewem, rozciągał do niebotycznych rozmiarów („Runaway”, trwające w oryginale niecałe dziesięć minut, tu było dwa razy dłuższe – nota bene w wersji live gościnnie także pojawił się Pusha T; nie krócej pobrzmiewał „Say You Will”). Te dwa momenty były właściwie jedynymi jako tako nużącymi fragmentami show (wybaczcie, ale ile można słuchać Westa, śpiewającego przez kilkanaście minut na auto-tunie i wymyślającego trochę infantylne, acz szczere teksty). Mimo wszystko nawet „Runaway” trzeba oddać to, że od strony wizualnej było perfekcyjnie zaaranżowane – grupka tancerek i stojący po środku nich Kanye, wybijający na MPC melodię do piosenki; a do tego schowany w cieniu band.

Potęga koncertu (choć chyba należałoby powiedzieć „spektaklu”, bo takie rozmiary przybierał momentami ten występ – zwróćmy uwagę na podział na akty, wykorzystanie motywu „Chariots Of Fire”; nota bene Westowi chyba na tym zależało, bo całość zakończył w iście teatralnym stylu, z ukłonami i kwiatami) tkwiła chyba w trzech elementach. Po pierwsze – setlista. Chyba bez słabych punktów, doskonale ułożona, uwzględniająca wszystko, co najważniejsze w dyskografii Westa. Po drugie – strona wizualna. Gra świateł, lasery, monumentalna płachta wisząca na tyłach sceny, morze spadających iskier, dym, a na koniec fajerwerki. Obok tego wszystkiego nie można było przejść obojętnie. Po trzecie – strona muzyczna. Materiał brzmiał naprawdę kapitalnie. Towarzyszący Westowi zespół nie był może specjalnie rozbudowany, ale skuteczny. Nawet brak perkusji, którego trochę się obawiałem, nie wpłynął negatywnie na jakość. Sam raper był natomiast w doskonałej formie, widać, że gra sprawiała mu wielką przyjemność. Nie zawiedli też fani, którzy doskonale rozumieli się ze swoim ulubieńcem. Show Westa było zdecydowanie koncertem festiwalu. Cały festiwal zakończył się w iście epickim stylu. „Z całym szacunkiem, ale to ja mam najlepszy koncert tego wieczoru. To koncert, na którym możecie umrzeć”, krzyczał Kanye ze sceny. I nie było w tym zbytniej przesady.

Od strony organizacyjnej Coke`owi trudno jest coś zarzucić. Nie bez przyczyny impreza ta widnieje często bardzo wysoko w rankingach na najlepiej zorganizowane festiwale w Europie. Cieszyła punktualność artystów, którzy rozpoczynali swoje występy jakby z zegarkiem w ręku. Cieszyły często obecne autobusy, który odwoziły uczestników na teren imprezy, a następnie ich stamtąd odbierały. Przy takiej organizacji słuchanie muzyki – nawet takiej, z którą nie obcujemy na co dzień – to sama przyjemność.

Polecane

Share This