„Czarny album w całości pokazał potencjał utworów rzadko lub wcale nie grywanych…”

Przeczytaj naszą relację z Sonsphere Festival 2012!


2012.05.12

opublikował:

„Czarny album w całości pokazał potencjał utworów rzadko lub wcale nie grywanych…”

26 stopni, lekkie zachmurzenie, zero wiatru. To wręcz modelowe warunki pogodowe do rozegrania kolejnej edycji festiwalu Sonisphere. Co tu dużo mówić, mieliśmy więcej szczęścia niż np. Bułgarzy w 2010 roku, których można oglądać moknących przy dźwiękach Megadeth na historycznym już DVD Wielkiej Czwórki Thrashu.

Tegoroczny metalowy czwórbój rozpoczął zespół Gojira. Doprawdy, szalenie trudno powstrzymać się, będąc recenzentem, by w pierwszym zdaniu nie napisać z jakiego kraju pochodzi ów kwartet… Jeszcze trudniej oprzeć się konstatacji, że tak niemetalowa kraina zdołała urodzić nieoszlifowany diament, na którego występ spóźnienie się byłoby nieodżałowaną porażką. To, co zaprezentowała Gojira było szokiem estetycznym w najlepszym tego słowa znaczeniu. Jak to możliwe, by pierwszy „przedskoczek” zabrzmiał perfekcyjnie w każdym detalu wie tylko realizator dźwięku. Doszły mnie słuchy, że był to ten sam dżentelmen, który odpowiada za brzmienie płyt zespołu, zatem wie dokładnie czym pokręcić i w którą stronę. Perkusja grająca pełnym spektrum i mistrzowsko obsługiwana przez Mario Duplantiera, osadzone gitary, czytelny wokal i bas, którym chyba najbardziej się delektowałem w czasie koncertu. Zwykły fender precision traktowany kostką przez niepozornego jegomościa imieniem Jean-Michel. Przez większą część koncertu miałem dziwne wrażenie że wibruje mi telefon w kieszeni. Lecz była to tylko reakcja na dźwięk wypuszczany ze srebrnej paczki z napisem Megoliath i malutkiego wzmacniacza SWR. Do publiczności artyści przemawiali perfekcyjnym angielskim, a granie musiało sprawiać im dużą radość, co było widać po uśmiechniętych twarzach.


Znając proekologiczne nastawienie muzyków, spodziewałem się, że w finale być może nadmuchają gumowego kaszalota lub spróbują zepchnąć fokę do wody – nic podobnego. Muzyka obroniła się sama bez konieczności wspomagania efektami specjalnymi. Po 45 minutach konsumenci bagietek i czerwonego Bordeaux udali się do garderoby żegnani intensywnymi oklaskami, zaś scenę zaczęto przygotowywać dla miłośników browaru i destylatów.

W międzyczasie na małej scenie wystąpiła krajowa Luxtorpeda. Pamiętam przed laty okrzyki „szkoda prądu” na koncertach zespołów, których sztuka nie trafiała do publiczności. Tym razem ktoś zamiast krzyczeć po prostu wykręcił Luxtorpedzie korki, co zaowocowało kilkunastominutową ciszą.


Zupełnie niesłusznie, bo to, co prezentowali Poznaniacy jak najbardziej nadawało się do słuchania i pozytywnie nastrajało do świata. Szkoda że tak krótko, ale reguły festiwalu są nieugięte i podmioty artystyczne pojawiały się na obu scenach z punktualnością zegara atomowego. Tak też stało się w przypadku Black Label Society, którego pojawienie się na scenie wymusiło koniec koncertu Litzy i spółki. Dokładnie o 17.30 zawyły syreny i na scenę wkroczył Zakk Wylde w indiańskim pióropuszu, z którym nijak nie komponował się chrześcijańsko wystylizowany statyw do mikrofonu. Ale ponoć 12% Indian stanowią katolicy, więc nie ma do czego się przyczepiać…

Przyczepić za to można się do brzmienia, które straciło klarowność i przestrzeń tak miłą dla ucha przy poprzednim wykonawcy. Nie pomagała ekspozycja jak z fabryki Marshalla – ponad dwadzieścia nowiutkich wzmacniaczy JCM 800 ze stosownymi kolumnami – więcej na scenę zapewne nie weszłoby. Wszystko jednak grało jakoś mułowato. Myślałem, że to wina pióropusza na głowie lidera.  Rzeczywiście, gdy Zakk go zdjął, sound jakby się poprawił, ale do doskonałości byo mu daleko. Począłem bacznie obserwować muzyków. Bladość na twarzach, mętne spojrzenie, krople potu na czołach. Ani chybi jet-lag… Przekraczanie stref czasowych potrafi rozregulować nawet najtwardszych. Jakież było moje zdziwienie, gdy usłyszałem od kolegi dziennikarza że BLS od poniedziałku koczowali w Warszawie ogrywając repertuar w wynajętym klubie na Bemowie. Zatem chyba jedyne, co im mogło zaszkodzić to tradycyjna, polska gościnność…


Humor poprawiła mi solówka gitarowa, która ponownie ukazała fenomen ogromnych łapsk Mr. Wylde’a którymi potrafi wygrywać arpeggia z naddźwiękową prędkością. Miła dla oka była też plejada gitar – przekrój przez produkcję Gibsona z ciekawym modelem 3 w 1 czyli gryf od Les Paula a korpus będący połączeniem SG (rogi) z Flying V.

Małą scenę w międzyczasie zawłaszczył Hunter, którego występ wbił mi się w pamięć brawurowym wykonaniem fragmentu utworu Life is Life w oryginale performowanym przez austriacki ansambl Opus. Szkoda, że tylko fragment, gdyż kawałek ów został wyjątkowo żywiołowo przyjęty przez publiczność i nikt nie majstrował też przy zasilaniu.

Nad bemowskim lotniskiem powoli zapadał zmrok i kolejna gwiazda – Machine Head mogła zaprezentować się przy udziale oświetlenia scenicznego. Co ciekawe, w czasie tego występu nie można było podziwiać muzyków na telebimach. Częściowym wytłumaczeniem jest to, że ekrany wykorzystywano do wizualizacji ilustrującej poszczególne utwory MH. Nie zmienia to jednak faktu, że ci, którzy stali nieco dalej mogli odbierać przekaz wyłącznie akustyczny. Ten był – dodajmy – ze wszech miar godny wysłuchania.


Zespól brzmiał przestrzennie i selektywnie a muzycy tryskali energią. Może dlatego, że lepiej dostosowali ubiór do panującej temperatury i w przeciwieństwie do poprzedników nie kisili się w glanach i skórzanych kurtkach? Może też dlatego, że zamiast piwa konsumowali w trakcie występu mineralkę? A może dlatego, że wyglądali na wyspanych i co mnie szczególnie zaintrygowało, wyszli na scenę starannie ogoleni? Dziwne i w sumie mało rokendrolowe, ale faktem jest, że przełożyło się to na jakość występu. Na ponad godzinny show złożyło się dziewięć długich utworów, niektóre z nich Robert Flynn poprzedzał bardzo sensownymi i rzeczowymi zapowiedziami. Słyszeliśmy czysto zaśpiewane harmonie wokalne i gitarowe duety. Mimo braku wirtuozerii instrumentalnej (chociaż tu obraziłem chyba perkusistę Dave’a McClaine’a, który bębnił wyśmienicie) występ Machine Head pozostawił bardzo dobre wrażenie.

Mała scena ponownie zaprezentowała niezły wykon, tym razem dzięki Acid Drinkers. To już inny zespół, niż ten który pamiętam z występów w latach 90-tych. Wtedy prezentowali młodzieńczy entuzjazm i dezynwolturę podlaną napojami wyskokowymi (co nadwątliło zdrowie części zespołu). Miało to niezaprzeczalny urok.


Teraz na scenie nie szaleją już Titus z Popcornem, ale występuje artysta Pukacki z artystą Popowiczem, świadomi i skupieni na tym, co robią. A że robią to dobrze, to wcale mi ta metamorfoza nie przeszkadza. Ba – chyba nawet bardziej mi się podoba, niż to, co było kiedyś. Ale może po prostu zestarzałem się razem z Acid Drinkers?

Gwiazda wieczoru pozwoliła sobie na siedmiominutowe opóźnienie swego koncertu, ale myślę, że ci którzy kiedyś byli na opóźnionym o trzy godziny koncercie Motorhead w Stodole są w stanie tę obsuwę wybaczyć. Starym zwyczajem cała scena, łącznie z podestami była wytapicerowana matami diodowymi, zatem artyści za tło występu mieli siebie samych filmowanych z co najmniej czterech kamer. Zaczęli od początku początków, czyli Hit the Lights. Klucz utworów otwierających płyty powrócił jeszcze w ostatnim elemencie wstępu czyli Fight Fire with Fire. Czesi wysłuchali cztery dni temu Blackened, Serbowie dzień później Battery (szczęściarze…) nam przypadło otwarcie z Ride the Lightning. Ciekawe, czy w kolejnym koncercie panowie będą kontynuować klucz?


Jeszcze zanim rozpoczęliśmy odsłuchiwanie czarnego albumu na żywo, zauważyłem niepokojącą rzecz – po For Whom the Bell Tolls James Hetfield usiadł koło perkusji i zażył jakąś tabletkę popiwszy ciepłym napojem z kubka. Czyżby przeziębienie? Nie było w każdym razie tego słychać, choć należy dodać, że widywałem już Metallikę pracującą z większym entuzjazmem. Dotyczy to gitarzystów (Hammet był również w nie najwyższej formie) bo pozostała dwójka ciągnęła występ mocno do przodu. Czarny album w całości pokazał potencjał utworów rzadko lub wcale nie grywanych (My Friend of Misery, Don’t Tread on Me) choć z drugiej strony te „nowe” kawałki nie były przez zespół ograne i brzmiały nieco chropowato. Słychać wręcz było ulgę wykonawców kiedy wpływali na znane wody i z przyjemnością wykonywali takie hity jak Wherever I May Roam czy Sad But True. Na innych się słyszalnie męczyli, taki np. Unforgiven zupełnie nie wyszedł. Na szczęście zgodnie z łacińską maksymą finis coronat opus gdy zabrzmiał Enter Sandman zarówno zespół jak i publiczność poczuli się doskonale.

Bisy to sprawdzone Creeping Death, One z miłym dla oka laserowym show ale lekko skopane (nomen omen) przez perkusistę oraz Seek and Destroy. Czy był to najlepszy koncert Metalliki w Polsce – śmiem twierdzić, że nie, ale na Bemowie dokonała się historia i z tego powodu należało tam być. Tak swoją drogą, dowiedziałem się że pomysł na wykonywanie płyt na żywo w całości trafił na podatny grunt i coraz więcej kapel podejmuje ten wysiłek. Osobiście czekam już tylko na to, aż ktoś wykona na żywo w całości dyskografię…

Polecane

Share This