Peja: „Szołbiz, również ten rapowy, to droga po trupach”

Raper podsumowuje dekadę bez alkoholu, pisze o mityngach AA, pracy i rodzinie.


2020.01.10

opublikował:

Peja: „Szołbiz, również ten rapowy, to droga po trupach”

fot. Daniel Perz

To już tradycja, że Peja na początku każdego roku opisuje swoją drogę ku trzeźwości. Raper obchodzi dziś dziesiątą rocznicę rozpoczęcia walki z uzależnienie i podobnie jak w poprzednich latach, także i teraz dzieli się swoimi przemyśleniami i wspomnieniami. W tym roku Peja skupia się na swojej żonie Paulinie, pisząc, za co jest jej wdzięczny, opisuje proces trzeźwienia, mówi o trudach zachowania abstynencji, kiedy pracuje się w rozrywce, a także opisuje rolę, jaką w jego życiu odgrywają towarzysze z mityngów AA. Nie chcąc zakłócać Wam przekazu wypowiedzi artysty publikujemy ją w całości. Nie ingerowaliśmy w tekst, nie dokonywaliśmy żadnych skrótów, rozbiliśmy go jedynie na akapity, by ułatwić Wam czytanie.

  • Szczerze to nie wiem jak zacząć. Może zacznę od refleksji na temat trzeźwienia. Od dłuższego czasu utrwalam słowa zasłyszane od przyjaciół, że trzeźwienie zaczyna się w 6-7 roku abstynencji. Nie piszę o tym bez powodu. W końcu pierwszy publiczny wpis o mojej drodze ku trzeźwości popełniłem obchodząc 6 rocznicę. Przypadek? Na pewno byłem tym nieco zaskoczony. Na pewno kupiłem te słowa jako pewnik, że idzie lepsze. Że zmiany jakie zachodzą są zauważalne nie tylko w oczach ludzi, z którymi dzielę się swoim doświadczeniem. Sam te zmiany zaczynam powoli dostrzegać. Mimo popełnianych błędów, całej gamy wad, prób sprawowania kontroli (nadal!) nad rzeczami, na które nie mam wpływu, ale również świadomości własnych braków, staram się być szczęśliwy. Bo jak wiemy szczęśliwym się bywa, a nie jest cały czas. Tego akurat nie rozumiałem, gdy piłem. Rozpaczliwie szukałem szczęścia w zmianie nastroju, który z założenia miał się poprawić na lepsze. I wiecie co? Z tym byciem szczęśliwym całkiem nieźle mi idzie.

Czasem się zastanawiam, czy gdybym wcześniej ustalił właściwą hierarchię priorytetów, uniknąłbym pewnych błędów, złych decyzji, nieszczęść i fatalnej kondycji w sferze mentalnej? Otóż nie. Z jednej prostej przyczyny. W czasie gdy piłem, nie mogło być o tym mowy. To picie było naczelnym priorytetem. Ubrane w ładne słowa staczanie się pod płaszczykiem niewinnej zabawy i dalekosiężne plany, z których wytwarzała się nerwówka, gdy po jako takim ogarnięciu się próbowałem wdrożyć plan ratunkowy, by uniknąć kolejnych porażek w życiu zarówno osobistym jak i zawodowym. Plany były zawsze pierwszorzędne. Wykonanie jednak bardzo freestyle’owe. Stwórca musiał mieć niezły ubaw. Spytacie zapewne – na ch*j to biczowanie się? Było minęło. Może minęło, ale pamięć pozostała. Zapewne nie zdaję sobie sprawy ilu ludzi ma ze mną jakieś wspomnienia z tamtego okresu. Nie zawsze dobre. Być może słuszne. Być może krzywdzące. Dobrze pamiętam jak trudno zachować obiektywizm. Również mnie. Pisząc te słowa niewiele się zastanawiam. Trochę tak jakbym spisywał własne myśli. W końcu nie wiedziałem od czego zacząć. Chwilę mi zajęło zanim cokolwiek napisałem. Ale to dobrze. Piszę swobodnie bez zbędnej analizy i strachu przed oceną. To moja opowieść, w której postawiłem na szczerość. No bo jak inaczej? Nie zawsze taki byłem. Czasem myślałem, że jestem. Często bywałem szczery aż nadto. Czasem myślę, że jest to moja nadrzędna wada a nie zaleta. Nadal staram się odpowiadać szczerze. Nawet, jeśli miałoby mi to zaszkodzić. Mogę się zmieniać na wielu płaszczyznach. Pewnych rzeczy się nie da. Najważniejsze aby wiedzieć gdzie granica między szczerością a naiwnością. Bo jak mówi Desiderata: „…Świat pełen jest oszustwa…”.

Wracając do pytania o hierarchię wartości, priorytetów – czy, jeśli zatem postawiłem na przebudowę, szczere pragnienie zaprzestania picia, rozwój duchowy, wyznawanie zasad opartych na szacunku i zaufaniu mam szansę na bycie szczęśliwym? No jasne! Czy mam szansę by uniknąć wszystkich błędów i przykrych konsekwencji wynikających z ich popełnienia? Czy uniknę dyskomfortu wynikającego z konfliktu z drugim człowiekiem, lub spowodowanym wewnętrznym napięciem (ach te wytłumaczenia!) następstw złych decyzji? Otóż nie! Nie picie w oparciu o program AA i postępowanie według przyjętych powszechnie norm nie jest w stanie mnie przed tym uchronić. Po pierwsze jestem człowiekiem a nie wyśmienicie zaprogramowaną maszyną, która w oczywisty sposób zlikwiduje każdy błąd uprzednio wcześnie rozpoznając zagrożenie. Po drugie jestem alkoholikiem. Ile czasu musi jeszcze upłynąć zanim nauczę się rozpoznawać co właściwe a co nie? Jak postępować z ludźmi? Jak okazać wyrozumienie, empatię? Jak nie angażować się w spory? Nie oceniać? Oczywiście dysponuje tym wszystkim na co dzień ale czy zawsze z tego korzystam? Mógłbym oczywiście napisać, że ludzie, których nie dotknęło uzależnienie postępują podobnie. I że każdy ma prawo do błędów, gniewu i różnych słabostek. Ale mówię o sobie – Ryszardzie alkoholiku. Nie o całym świecie. Bez wymówek i usprawiedliwień. Po trzecie również i ja od dłuższego czasu wyznaję zasadę, że wszystko jest po coś. Nie wiem czy obstawałbym przy tym w obliczu wielkiego nieszczęścia jak choroba lub śmierć najbliższych – bo choć i ten element przerobiłem lata temu nie chciałbym ponownie zostać wystawiony na próbę. Dlatego zdaję sobie sprawę, iż są ludzie, którzy nie zgodzą się z tym, że wszystko jest po coś. Jednak dla mnie to dobra metoda na godzenie się z tym, że nie mam na coś wpływu pomimo, iż na początku jest tak trudno to zaakceptować.

Utrata przyjaciela, zerwanie zaręczyn, rozwód, śmierć najbliższych, niepowodzenia zawodowe, niesprawiedliwa ocena, utrata zdrowia (mój alkoholizm) – nie myślcie, że czasem do tego nie wracam. Nie zawsze przechodzę nad tym stwierdzając – że wszystko to wydarzyło się po coś. Czasem myślę, co by się stało gdy przyjdzie o jedno coś za dużo. Czy znajdę na tyle siły, by zaakceptować zastaną rzeczywistość i uznać bezsilność wobec tej sytuacji, wobec rzeczy, które bezpośrednio uderzają w moje poczucie bezpieczeństwa? Czy będę pamiętał o mojej bezsilności wobec alkoholu, o której mówi pierwszy krok? Nie na wszystko mam odpowiedź ale napiszę, że robię wszystko aby w razie zdarzeń skrajnie kryzysowych czerpać z siły duchowej jakkolwiek dziwnie dla niektórych to zabrzmi (choć kiedy piłem nagrałem utwór „Duchowo mocny” – jednak znaczenie tych słów zinterpretowałbym dziś zupełnie inaczej), którą zyskuję przez uczestnictwo w mityngach AA. To właśnie ta siła jest dla mnie codzienną tarczą dla rzeczy, zdarzeń uczuć i ludzi, z którymi nie jest mi po drodze. Wiem również, że dzięki grupie nigdy nie zostanę sam. Powiem więcej. Nigdy w całym moim pokręconym życiu nie miałem przy sobie tylu oddanych, szczerych i wspaniałych osobowości jak na mityngowej sali. Dziękuję Wam za szczerość i odwagę z jaką stawiacie czoła rzeczywistości na trzeźwo. Dziękuję Wam za Wasze świadectwo i doświadczenie, którym dzielicie się ze mną na każdym spotkaniu. Dla wielu z nas grupa jest jak rodzina. Nikt inny nie zrozumie mnie lepiej niż drugi trzeźwiejący alkoholik. Ta rodzina chroni moje życie i dba o mnie. Wysłucha z szacunkiem, dopuści do głosu. Nie generuje konfliktów. Nie komentuje i nie ocenia. Ta rodzina to skarbnica wiedzy na temat prawdziwego życia. Cieszę się, że ta rodzina się powiększa. Cieszę się, że dzięki Wam mój własny dom jest coraz częściej bardziej uporządkowany. Że ubiegły rok był również naprawdę dobry a moje relacje z najbliższymi nie uległy pogorszeniu. Wręcz przeciwnie. I choć nadal jestem zdania, że na nic nie starcza mi czasu, że nie realizuje wszystkiego co sobie wymyśliłem, staram się być jak najlepszym mężem i tatą.
Swoją pracę, również tę zawodową, wykonuję solidnie dając zawsze maksimum możliwości. Kiedy wychodzi moja niekonsekwencja nie zwalam winy na innych, nie tłumaczę się dyspozycją dnia. Wiem co zawalam i z czym mam problemy. Wiem jak wiele jest do zrobienia i jaka to orka. Ode mnie zależy czy będzie przyjemna czy kojarzona z nieprzyjemnymi korepetycjami, których zresztą za małolata nigdy nie miałem. Nie mi oceniać jak spełniam się w tych wszystkich funkcjach. Cieszę się z możliwości prowadzenia mityngów i sukcesów grupy w postaci każdej rocznicy. Bo każda kolejna rocznica to święto całej grupy. Cieszę się z życia jakie prowadzę i jakie poznałem dzięki nie piciu. Cieszę się każdym dniem na trzeźwo pamiętając, że nawet najgorszy z przeżytych na trzeźwo dni jest niczym w porównaniu z tym kiedy zdecydowałbym sie wrócić do życia z alkoholem. Alkoholem, który dziś nie stanowi dla mnie problemu. Którego nie zauważam, bo przestałem się na nim koncentrować skupiając swoją uwagę na rzeczach znaczących. Pamiętam jednak o jego niszczycielskiej mocy mając przed nim respekt. Nie to żebym się bał – nie uciekam z monopolowego na widok szkła, nie wychodzę z restauracji gdzie wszyscy piją. To stan, którego nie zmienię. Na który nie mam wpływu.

To ja codziennie uczę się żyć na świecie gdzie alkohol występuje wszędzie i dosłownie nagminnie. Czym byłoby nie picie i bycie nieszczęśliwym z tego powodu? Czym byłoby życie pozbawione radości, którą w sobie mam również z tego powodu iż nie piję? Jaki miałby sens rozwód z flaszką gdyby moje życie sensu było pozbawione? Jak trudne jest dla alkoholika pogodzenie się z faktem, że zrywa z alkoholem kategorycznie i nieodwołalnie? Jak trudny do przerobienia jest żal po stracie najważniejszej rzeczy w świecie alkoholika? Jak trudne jest poruszanie się w nowej, trzeźwej rzeczywistości bez podpórek, złudnego poczucia szczęścia i możliwości natychmiastowego regulowania nastroju? Jak trudno nauczyć się odmawiać nie tylko alkoholu? Jak trudno zadbać o asertywność? Poczucie własnego szczęścia? Własnej wartości? Jak trudno alkoholikowi odbudować własne niezakłamane ja? Jak trudno odbudować swoje człowieczeństwo? Jak trudno wziąć odpowiedzialność za własne życie? Za bezpieczeństwo innych? Jak trudno zauważyć więcej niż czubek własnego nosa? Jak trudno przestać tylko gadać a zacząć słuchać? Jak trudno nie przerywać dając dojść do głosu swojemu kolosalnemu ego? Jak trudno przyznać się do popełnionych błędów, świństw i łajdactw? Jak trudno uznać swą bezsilność wobec potęgi alkoholu? Jak trudno uznać swój własny alkoholizm, na który każdy z pijących sam zapracował przez wszystkie te lata?

Cieszę się, że na wszystkie te pytania znajduje odpowiedzi uczęszczając na mityngi. Wiem też jak postępować by ustrzec się wielu błędów podczas wędrówki na wyboistej drodze ku trzeźwości. Stanu, którego nigdy nie osiągnę. Żaden staż nie predysponuje mnie do takiego stwierdzenia. Staż może jedynie mnie nieco przybliżyć. Wiem, że nigdy nie wytrzeźwieję. Nie da się. A może tu nie chodzi o cel tylko o drogę? Moja grupa nazywa się Quo Vadis. Przypadek? Dziś mogę powiedzieć, że dokładnie wiem dokąd zmierzam. Zmierzam na kolejny mityng bez górnolotnych opisów jaki to jestem wspaniały. Wielu z Was mogło mnie zakodować jako chama i mendę. Liczę, że są również tacy, którzy mają o mnie inne zdanie. Mieli mnie okazję poznać. Nieistotne czy w starym czy w jak to nazywam nowym życiu. Każdy z nich ma swój odbiór, punkt widzenia – podobnie jak ja. Jestem alkoholikiem i jeszcze przez długi czas będę mówił o sobie niekoniecznie w pochlebny sposób. Nie liczę na oklaski, na to, że ktoś mi wybaczy moje uczynki, że ktoś wystawi mi pomnik. Nie mam oczekiwań. Bardzo trudno ich nie mieć. Zwłaszcza w mojej pracy zawodowej. Kiedyś zażartowałem, że program AA pozbawi mnie pracy:) Szołbiz, również ten rapowy, to droga po trupach. Na mityngach uczę się jak głownie jak być przyzwoitym człowiekiem. Dlatego cieszą wieloletnie relacje z tymi, którzy od samego początku darzyli mnie prawdziwym szacunkiem. Zawsze możecie na mnie liczyć.

Na pewno na początku mojej drogi nie miałem wielkich oczekiwań w związku z nie piciem i samej chęci zaprzestania. Myślę, wszystkie te rzeczy, które są po coś musiały się przydarzyć bym w końcu doznał jakiegoś przebudzenia i zaczął działać. Walka o zmianę. Pisałem Wam kiedyś o moim pierwszym roku w AA. Ale właśnie w tym pierwszym roku zaznajomiłem się z tematem. Zapicia nie były już niczym innym jak kluczem do zrozumienia, że nie ma dla mnie drogi powrotu do kontrolowanego picia, które nie wpływa na całokształt mojej egzystencji. Zapisałem się na terapię. Poniedziałek 11 stycznia tuż obok mojej sali mityngowej. Wszystko kompleksowo w jednym miejscu:) Od Świąt Bożego Narodzenia nie piłem, bo wyszła przeginka i oczywiście moralniak. Sylwester na trzeźwo to była wtedy jakaś rzeźnia. Tym bardziej, że towarzystwo przychodziło do mnie a ja osobiście kupowałem alkohol na ten bal. To był mój pierwszy trzeźwy Sylwester od 21 lat. Odbiłem to sobie na pierwszych styczniowych koncertach. Najpierw 8 w Piotrkowie Trybunalskim i delikatna poprawka na WOŚP-ie w Gliwicach dnia następnego. Ostatni kieliszek w moim starym życiu wychylił ze mną DVJ. Rink. Wiedziałem gdzie idę w poniedziałek i naszła mnie taka myśl: „A więc tak wygląda pożegnanie z wódą…” Kurwa naprawdę tak pomyślałem. I coś w tym musiało być skoro wódki zostało sporo i poszliśmy grzecznie spać. Standardowo bolał mnie żołądek. A umysł pijaka paradoksalnie powiedział: „Rychu olej tę flachę kładź się do łóżka”. W domu czekała Paulina. Czy zaświtało poczucie odpowiedzialności? Czy to zwykła sztuczka by po powrocie wyglądać jak nowy? Chyba jednak mi zależało. Przecież w niedzielę światełko do nieba.

Zdarzyło mi się w życiu wystawić kilka dziewczyn do wiatru. Jaki miałby sens powielać schemat z kolejną dziewczyną? Dziewczyną, która była przy mnie podczas mojego pierwszego roku w kratkę w AA. Naszego pierwszego roku związku. Dziewczyną, która zdążyła poznać niezrozumiałe dla niej zależności, z których pomogła mi się wyplątać. Dziewczyną, dla której chciałem się zaangażować w poważny związek nie będąc do końca poważnym, chociaż bardzo dobrze odgrywałem rolę gentlemana kompletnego. Kiedy ją poznałem mój narkotykowy epizod dobiegał właśnie końca. Kiedy zaczęliśmy się spotykać moja karta sim ze spisem wszystkich kaskaderek wylądowała w kiblu. Po 3 miesiącach związku przyszedł czas na AA. Muszę przyznać, że trafiłem na bardzo rozsądną dziewczynę. Tylko taka mogła nic nie narzucając pomóc mi wykonać pierwszy ruch. Bez presji, pretensji. Z ukrytym żalem i smutkiem za te pare incydentów z 2009. Dla mnie to kilka incydentów dla niej zwyczajne przegięcie dupy. Myślę, że bardzo się bała. Zaangażowana na tyle, że była gotowa inwestować w ten związek kolejne miesiące. W dodatku zmierzając w nieznane. Tego 10 stycznia w niedzielę wymyśliłem sobie powrót ze Śląska przez Częstochowę. Każdy nowy dzień to kolejny genialny plan jak to się mówi. Jeśli Częstochowa to Jasna Góra. Od rana padał śnieg. Wielkie zdające się być najcięższymi na świecie płatami. Po co jechałem na Jasną Górę? Nie wiem. Czy pamiętam siebie, który był tam 5 lat wcześniej? Pamiętam. Czy pamiętam swoje zachowanie. Oczywiście, że pamiętam. Czy podzielę się tym z Wami? Ni chuja. Czy odczuwam ciarki żenady. Trochę tak. Czy opowiem o tym kiedyś na grupie? Sam nie wiem. Śnieżyca tak nas załatwiła, że dojechałem do domu po Światełku do Nieba. Trzeźwy. Jeśli pierwszy trzeźwy dzień mojego życia zaczynam od pobytu w świętym miejscu to na czym skończę? Możliwe, że nie na Powązkach – pomyślałem parafrazując Ola i Frantza. Od tego czasu minęło równo 10 lat. 3650 dni. Ile to kwartałów? 40. Ile tygodni? 520. Od dawna rytm rocznic wyznaczają również styczniowe urodziny Lili. Wtedy rocznice obchodzi też mój człowiek Mieciu. I też będzie to 10 lat bez alko. I pomyśleć, że chciano nas spisać na straty. A może sami tego chcieliśmy? W najbliższą niedzielę jest Światełko do Nieba. Mam nadzieję, że obejrzę je w towarzystwie żony i dzieci. Należy się. A jeśli moja druga rodzina z Qvo Vadisu zechce wybrać się na koncert w ramach WOŚP w Suchym Lesie to serdecznie zapraszam. Zapraszam oczywiście wszystkich chętnych!

Moją 10 rocznicę drogi ku trzeźwości wyprawiam na grupie Quo Vadis 21 stycznia.

Pogody Ducha Kochani! Rychu AA

Polecane

Share This