„Polski” półfinał Eurowizji 2011 za nami.

Rozpoczynamy coroczną, poeurowizyjną kłótnię


2011.05.12

opublikował:

„Polski” półfinał Eurowizji 2011 za nami.

Czy było coś ciekawego? Tak.

Klipy reklamujące uroki naszych zachodnich sąsiadów pokazywane przed każdym występem były genialne. Świetny patent za stosowaniem techniki a’la tilt-shift, a przede wszystkim mistrzowski pomysł na ocieplenie wizerunku Niemiec, jako kraju multi-kulturowego.

W zgrabnie zrealizowanych spotach mogliśmy zobaczyć osoby tej samej narodowości, co wykonawcy, których występy poprzedzały, z tą różnicą, że zazwyczaj „aktorzy” ze spotów wypadali fajniej. A na pewno nie byli tak męczący. Inną miłą odmianą były ciągnące się przez znaczą część prezentacji piosenek „problemy techniczne” – nazywane przez Artura Orzecha „niemiecką precyzją”, dzięki którym tego ostatniego… nie było słychać. W miejsce bufoniastych komentarzy Artura mogliśmy spokojnie oglądać spoty, lub słuchać Michała ze studia w Warszawie, który w lekki, kulturalny, nienachalny sposób zgrabnie przekazywał swoje refleksje, trzymając się daleko od mentorsko-specjalistycznych popisów kolegi oddelegowanego do Dusseldorfu.

O Magdzie Tul, która pojechała podbić Europę w naszym imieniu można było przeczytać, że dziennikarze dają jej duże szanse. Jeśli każdy z krajowych nadawców oddelegował tam swojego Orzecha (nasz zaklinał się, że kenijska Norweżka ze swoim „Haba Haba” wejdzie do Finału i będzie hitem lata na parkietach nie tylko w Sopocie), to nie można było tych wróżb traktować serio.

Polka wystąpiła jako pierwsza. W skromniejszej niż większość konkurentów oprawie zaprezentowała swoją (muzyka i słowa) piosenkę „Jestem”. Piosenkę z refrenem tak skonstruowanym, by przy pierwszym wysłuchaniu mieć wrażenie, że już skądś się to zna. To dobrze. I tyle.

Kiedy na scenie pojawiła się czarnoskóra (czy to jeszcze poprawnie politycznie jest?) reprezentantka Norwegii zrobiło się dynamiczniej, kolorowej i… zdecydowanie kiczowato. „Haba Haba” to był tani, dyskotekowy chwyt poniżej pasa.

Albania wystawiła Aurelę Gacę z pieśnią „Feel The Passion”. Otrzymaliśmy popową wersję Nightwish.

 

Popis Armenki Emmy to był prawdziwy knockout. Proroczy tytuł mówił wszystko: „Boom Boom”. Pieśń o strukturze i refrenie tak skomplikowanym, by mógł dotrzeć do każdego liczonego na deskach boksera. Amen.

Yuksek Sadakat to taka wariacja na temat formacji Europe, tyle że w tureckim wydaniu. Albo inaczej – krzyżówka rocka z modą na ejtisy.

Na prawdziwą Piosenkę przyszło nam czekać do „wykonu” numer 6. Reprezentująca Serbię Nina zaproponowała coś, czego trudno było spodziewać się po poprzednich popisach… Nina wykonała Pierwszą Prawdziwą Piosenkę w Dusseldorfie. Taką, która nie raziła kiczem, nie była sztuczna, miała melodię i czuć było prawdziwą radość ze śpiewania tejże. Krótka, sympatyczna podróż w lata sześćdziesiąte, w której to podróży Nina nie musiała ratować się machaniem cyckami czy pokazywaniem podudzi.

Rosję reprezentował wszechstronnie utalentowany (aktor, akordeonista, kaskader…) młodzieniec, który potrafił wykonać fiflaka (nie wiem jak poprawie nazywa się ta figura w akrobatyce sportowej) między zwrotkami, czy śpiewać refren poruszając się w idealnych synchronach w towarzyszącymi mu tancerzami. Występ Alexieja Vorobiova przypominał jakiś tribiute składany największym boys-bandom świata (jeśli chodzi u dyganie synchroniczne). Składając do kupy synchrony, perłowy uśmiech, ekwilibrystykę i przebojowość „Get You” – otrzymaliśmy coś, co powinno wystarczyć na Eurowizję.

Bardzo dobry występ (a biorąc pod uwagę towarzystwo, to chyba należy napisać – fenomenalny) dała Anna Rossinelli ze Szwajcarii. Widać było, że robiła na scenie to co kocha, a nie to z czego chciałaby być koniecznie znana. Na tle kompletnie obcego słuchaczowi Eski instrumentarium (wiem, wiem, półplayback) bardzo szczerze i przekonywująco wykonała swój utwór, zachowując przy tym całkowitą naturalność i skromność (zwykłe „dziękuje” w tych warunkach należy odnotować na plus).

Wraz z wejściem na scenę reprezentantów Gruzji powrócił „na fonię” Artur Orzech. Dowiedzieliśmy się więc od niego, że ten lekki przerost formy nad treścią w wykonaniu zespołu Eldrine to ponoć krzyżówka Linkin Park z czymś tam jeszcze. Użycie gitar, przesterów (no wiem, półplayback) i kilku wokali może i styknie by odróżnić się od 18 innych wykonawców, ale…

Finowie przywieźli ze sobą młodego chłopka z gitarąa, który chyba ma być odpowiedzią na Aleksandra Rybaka. I tenże chłopak, Paradise Oskar wykonał bardzo słodką piosenkę „Da Da Dam”, którą, niezależnie od wyników konkursu na pewno otworzy sobie drogę do popularności wśród nastoletnich dziewczynek i stanie się posiadaczem rekordowej kolekcji pluszaków przywiezionych z tras koncertowych. Zakład?

Męcząc się przy występie reprezentanta Malty zanotowałem sobie, iż był to najsłabszy jak dotąd popis tego wieczoru (zapomniałem o Armenii i Norwegii, czyli o „Haba Haba” i „Boom Boom”). Jeśli w Polsce Eurowizja kojarzy się z obciachem, to właśnie przez takie popisy, jakie zaserwował nam Glen Vella (no i przez „Haba Haba” i „Boom Boom”, ale nie chcę się powtarzać, zatem kropka).

Na szczęście nie trwało to długo i na scenie można było zobaczyć spóźnioną o jakieś 10 lat reprezentantkę San Marino. Takie piosenki jak „Standy By” Senit prezentowało się na Eurowizji dekadę temu. Ale i tak olbrzymi plus za postawienie na śpiewanie, a nie na pokazywanie nóg czy eksponowanie innych walorów. Szkoda, że Senti nie umiała rozwinąć swojej propozycji (wokalnie) w stronę – nazwijmy to – musicalową.

Z popisów reprezentantów Chorwacji w pamięci zostały mi tylko: wokalistka efektownie zmieniająca sukienkę oraz spacerujący wokół deków DJ, który nie wiedział co ma ze sobą począć przed i po asyście przy efektownej przebierce. A, i jeszcze jedno, Artura znów zastąpił Michał ze studia w Warszawie. Różnica klas widoczna (słyszalna) była natychmiast.

I znów w miejsce komentarzy sprowadzających się do stwierdzeń „nie wiem, dlaczego ludzie na to głosują”, albo „to powinno wejść do finału, a tamto nie”, serwowanych nam oczywiście nieco inaczej, mogliśmy usłyszeć podane w lekkiej formie, jakby mimochodem, a nie obrażające widza, refleksje na temat „ekspansji” Europy na takie kraje jak Turcja, Izrael czy Islandia… A to za sprawą sekstetu Sjonni’s Friends który stanowił żywy dowód na to, że nawet w obliczu smutnych okoliczności islandzka muzyka nie musi był płaczliwa.

Reprezentantka Węgier, Kati Wolf wyróżniła się nie tylko kaskadą loków, ale i śpiewem wyraźnie inspirowanym Celine Dion. Od polskiego wysłannika do Dusseldorfu dowiedzieliśmy się, że to ona powinna wygrać cały turniej, nie tylko dzisiejsze kwalifikacje.

I przyszła ta chwila, w której, jeśli ktoś jeszcze dotrwał do tego momentu przed telewizorem i nie przełączył się jeszcze na jakiś Polsat, to prawdopodobnie zrobił to właśnie w tym czasie. Portugalski (kabaret?) Homens Dla Luta zaprezentował jakieś potworne coś, co mogło kojarzyć się z najbardziej hardcore’ową niemiecką biesiadą w tamtejszej telewizji państwowej. To był prawdziwy cios na miarę „Boom Boom” i „Haba Haba” razem wziętych.

Na tym tle występ Litwinki Eweliny Sasenko był prawdziwą sensacją. I to wcale nie dlatego, że Ewelina jako jedyny uczestnik wczorajszego koncertu śpiewała również po francusku. Nie dość, że Litwinka zaprezentowała naprawdę wysokie umiejętności wokalne (dobra, raz się potknęła, ale co tam), kompletnie olała wszelkie dziwactwa ruchowe (nie mówiąc już o eksponowaniu czegokolwiek), to jeszcze kilka wersów wykonywanej przez siebie pieśni zilustrowała… językiem migowym. A nie musiała. Bo to co zaprezentowała wokalnie natychmiast ustawiło ją w gronie faworytów.

Bardzo dobrze zaprezentował się też Azerbejdżan za sprawą duetu Ell i Nikki. W tym przypadku dostaliśmy piosenkę o wiele lżejszą od litewskiej propozycji, ale za to ze świetną melodią i przyzwoitym wykonaniem. Odnotować należy też jedyny chyba celny komentarz Artura Orzecha – gdyby piosenkę „Running Scared” wykonywało Coldpaly, to mielibyśmy mega hit.

Jako ostatni zaprezentowali się Grecy. Loucas Yiokas feat. Stereo Mike – czyli fatalne połączenie patetycznego zaśpiewu z… trzeciorzędnym rapem na tle antycznych kolumn. Ale widać podobało się, bo Grecy znaleźli się w finale.

Poza nimi w sobotę na scenie w Dusseldorfie zobaczyć będzie można reprezentantów: Serbii, Litwy, Azerbejdżanu, Gruzji, Szwajcarii, Węgier, Finlandii, Rosji i Islandii. Magda Tul wraca do kraju na tarczy. A my rozpoczynamy coroczną, poeurowizyjną kłótnię.

Polecane

Share This