Popieram absolutnie sen…

…czyli płyta wszech czasów.


2013.09.11

opublikował:

Popieram absolutnie sen…

Nie interesują mnie powody, jakimi kierują się dzieciaki okrzykujące jakąś płytę „klasykiem” w trzy dni po premierze, by po kilku tygodniach nie pamiętać, w jakim folderze ją zapisali… Ale zastanawialiście się kiedyś, według jakich kryteriów Wybieramy nasze „osobiste” płyty wszech czasów? Co powoduje, że na pytanie „jaką płytę zabrałbyś ze sobą na bezludną wyspę?” odpowiadamy tak, a nie inaczej? O co chodzi? Jak działa ten mechanizm?

Jeśli rzucić okiem na różne zestawienia i topy z ostatnich dekad, to okazuje się, że ludzie, dziennikarze i muzycy głosują zazwyczaj na te same płyty (rządzą Beatlesi, Stonesi, itd.). Dlaczego? Dlatego, że jakoś tak się stało, że w powszechnej świadomości zapisały się jako płyty przewybitne? Dlatego, że miały taki, a nie inny wpływ na całą współczesną muzykę rozrywkową? A może dlatego, że funkcjonujemy w ogromnym stadzie i nie warto się z niego wychylać? Skoro inni, w tym moje autorytety tak twierdzą, to ja się z nimi bezrefleksyjnie zgadzam…? A może pułapka tkwi w dość nieprecyzyjnie postawionym pytaniu?

Czy odpowiedzi na pytania o płytę wszech czasów i najważniejszą płytę dla siebie samego będą się różnić? Pewnie będą. Bo odpowiadając na pierwsze z nich bierzemy pod uwagę wszystko to, co usłyszeliśmy, co przeczytaliśmy i czym nasiąknęliśmy przez te lata świadomego słuchania i poszukiwania. Bierzemy pod uwagę opinię otoczenia, w którym funkcjonujemy i wszystko to, co wypada, a co nie? Za co możemy zostać obśmiani, a za co wyklęci. Więc pewnie najchętniej wybieramy odpowiedzi bezpieczne. A co bierzemy pod uwagę odpowiadając na drugie pytanie (o najważniejszą naszym zdaniem płytę)? Jeśli odpowiedzią nie dzielimy się z innymi, to tematu nie ma. Ale jeśli mamy wygłosić publicznie swój sąd, to znów… ważne jest to, co znalazło się w rankingach. Ważne, ale jakby inaczej. Bo tym razem nasz osąd ma być indywidualny, ale i spójny z oczekiwaniem środowiska, czy grupy, w której funkcjonujemy lub z którą się utożsamiamy. Musi jednocześnie pasować do „zbiorowej oceny” i być oryginalny. Musi nas nobilitować w oczach naszych i naszych kumpli. Tak to chyba działa.

A jeśli te wszystkie kryteria odrzucić i spróbować pytanie zadać inaczej? Może tej jednej, jedynej płyty poszukać stawiając sobie pytania: czym dla mnie jest taka płyta? Albo jakie mam z nią związane wspomnienia? A może (to wydaje mi się jeszcze ważniejsze): jak jej treść odnosi się do mnie, jaki miała (ma) na mnie wpływ? Jak bardzo jest „o mnie”? Tu pewnie robi się trudniej już. Ale i ciekawiej.

Takie ćwiczenie przeprowadziłem wczoraj w nocy. Taka trochę autodefinicja słuchacza. Przy czym odpowiedzi na kolejne pytania przychodziły coraz trudniej. „Zwykłą” płytę wszech czasów znalazłem szybko. Półka z płytami na literkę „B”. Tytuł „Sgt. Pepper`s Lonely Hearts Club Band”. Absolutny klasyk oddziałujący po dziś dzień na całą współczesną muzykę rozrywkową. Trudno z tą tezą dyskutować, tym bardziej, że powszechnie uważana jest za prawdziwą. Poza tym to odpowiedź bezpieczna, bez obciachu.

To teraz płyta najważniejsza dla mnie samego. Ups. Zrobiło się trochę trudniej. To już inny level. Choć kryterium wyboru wciąż jasne nie jest, to ten pierwiastek „osobisty” zaczyna lekko ciążyć. Z długiej listy wypadają poszczególne pozycje. Na krótkiej pozostają krążki, które na dłużej urwały mi dupę lub uderzyły we mnie z opóźnionym zapłonem. Były więc wczesne dokonania U2, The Cure, Marillion. I refleksja, że to, co człowieka kształtuje, wydarza się na początku drogi. Więc jeszcze debiuty Pearl Jam, Faith No More. A może ta najważniejsza, pierwsza płyta, która zmiażdżyła. To było jeszcze w podstawówce, „Europa i Azja” SzPALa. A może to, do czego się najwięcej razy wracało…? Pink Floydy jakieś czy inne takie? A może to, co na prywatny użytek traktowałem jako płyty definiujące ulubiony gatunek? Bingo. Na liście zostały dwie pozycje: „The Cult” The Cult i „IV” Led Zeppelin… O jednej i o drugiej w swoim czasie myślałem, jak o rockowym wzorcu z Sèvres. No i te emocje które we mnie budziły. Ale ma być ta jedna, jedyna. Kurde, niech będzie „IV”. Za wszystko.

A która z płyt jest najbardziej o mnie? Która mną zawładnęła nie tylko za sprawą muzyki, ale i treści. Treści, która spadła na moją głowę jak topór? Nie będę Wam opisywał męczarni, przez jakie przechodziłem grzebiąc w pamięci i płytotece. Ale wynik tych poszukiwań zaskoczył mnie całkowicie. Raz, że jest to płyta, która dotarła do mnie, kiedy (mam wrażenie) byłem już ukształtowany muzycznie i przeszedłem przez różne fazy fascynacji różnymi scenami; a dwa, że to płyta, która zbyt szerokim echem nie odbiła się na rynku. Co więcej, to płyta, która nie jest wymieniana jako opus magnum jej autora (a moim zdaniem jest). Wreszcie – to płyta, która faktycznie miała na mnie wpływ (wpłynęła pośrednio na kilka życiowych decyzji), a jej treść i pasowała do mnie i była o mnie (nie wiem co bardziej). To płyta, która tak mnie wkręciła, że pochłaniałem nawet najdziwniejsze Wywody na jej temat (jak choćby ten, o echach „Golema XIV” Stanisława Lema w treściach jej piosenek). Dotarłem nawet kiedyś to pracy licencjackiej, w której przyszły polonista rozkminiał detalicznie teksty. To płyta, z którą wiążą się też ważne wspomnienia, ale o tym nie napiszę. To moi drodzy „Dobranoc” Lecha Janerki. Zdziwieni?

Jeśli zdziwieni, to szybko wyjaśniam skąd ten wybór i dobranoc się z Wami. To, że płyta musi mi siedzieć w warstwie muzycznej, że musi fascynować rozwiązaniami, że musi (musiała) trafiać w samo serce muzycznych fascynacji, to wiadomo. Ale Janerka (który zawładnął mną już wcześniej) tym razem zgwałcił mnie przez mózg. Wyssał go przez słomkę i wtłoczył w łeb miętową mgłę. Treść całej płyty osnuta jest wokół snu, ucieczki w sen, alienacji z idiotycznego świata. Wokół negacji zastanych wartości i dostrzegania innych, wyższych. Przy czym, o dziwo, nie jest płytą ponurą. Jest w niej ironia. A przede wszystkim jest mistrzowskie operowanie i żonglowanie znaczeniami, słowami… Miało być krótko, więc daruję Wam te wszystkie historie o niegdysiejszym pracodawcy, który się poddał i przestał się do mnie przypieprzać o ciągłe spóźnianie się do roboty; o tym, że usłyszałem kiedyś od przełożonego, że spóźnię się na swój ślub i były to słowa prorocze. I o tym, że jak dziś odbieram telefon od kogoś z redakcji, to zamiast „cześć” słyszę „śpisz?”. Popieram absolutnie sen.

Zatem zastanawialiście się, która z płyt zasługuje na miano płyty wszech czasów? A która Waszym zdaniem jest najważniejsza? I po trzecie, która z płyt jest najbardziej Wasza i o Was? Najbardziej na Was wpłynęła, a skutki widać do dzisiaj? Dobranoc.

Polecane

Share This