Poważnie zielone – na nowej płycie Cypress Hill nie ma miękkiej gry

Marcin Flint recenzuje "Back in Black".


2022.03.21

opublikował:

Poważnie zielone – na nowej płycie Cypress Hill nie ma miękkiej gry

fot. mat. pras.

Czasy nie są dobre, widzimy, co się dzieje. Ale jeżeli ktoś chce emigrować do wewnątrz na drobnym wspomaganiu, to nie może narzekać na początek roku. Aktywni i w formie są najwięksi herbaliści – Snoop Dogg, Curren$y, a do tego płytę w starym stylu zaserwowało nam właśnie Cypress Hill. Pewno trochę inną niż myślicie.

Nie przesadzajmy tylko z tym powrotem do korzeni. Nie ma tu morderczych, szybkich boom-bapów ze świdrującymi dęciakami, przy których przepocimy kraciaste koszule i wylejemy Guinnessa (czy może raczej Coronę) za kołnierz. Nie ma też paranoicznych, kleistych kompozycji pozwalających nam błądzić korytarzami własnego umysłu. Przekaz to stare, dobre „ulica to front, a ten oddział nigdy się nie zatrzyma”, jednak brnąc przez numery poczujemy się bardziej, jakbyśmy przemierzali zaginiony krążek Public Enemy. No, może ostatni kawałek ma coś z przywoływanej „Temples of Boom”. „Coś”, ale nic więcej.

„Black Milk on drums / this shit is so fucking menacing”. Yes, it is. To, że nie produkuje tego Muggs – w 2021 roku znakomity niezależnie od tego, jakiego emce ma akurat przy boku (bez niego też sobie doskonale radził) – to pozornie nie jest dobra informacja. Muzyka na szczęście wszystko szybko wyjaśnia, bo bardzo się zgadza. Undergroundowy pieszczoszek, który w CV ma Slum Village, Canibusa, KRS-One’a, Skyzoo, Torae, Pharoahe Moncha i innych rzadko ujmowanych w notowaniach Billboardu, dostarczył konkret. Od początku bębny są wolne, rzęsiste, obłożone pogłosem, panuje aura surowa i analogowa. Żywy bas szarpie przez całą płytę. Chirurgia sampla okazuje się na piątkę. W piszczącym, szemrzącym, szemrzącym „The Original” jest wręcz fabrycznie. „Hit ‘em” może mieć ten gęsty hi-hat, ale tak poza tym to nawet nie najtnisy, to ejtisy.

Perkusje mogą się telepać w „Come With Me” jak pociąg osobowy, klimat robić się osobliwy w niczym wykorzystującym klasztorne chóry „Champion Sound” – raperzy nigdy nie tracą na podkładach rezonu i zawsze są stylowi, czy to trajkoczący nosowo B-Real, czy intensywny, serwujący czystą stal Sen Dog w wiecznej opcji „to get the job done”. I nie ma tu jointowych żarcików. To znaczy temat zielonego występuje często, tylko że czujemy się jak na weedweek.pl: wysłuchamy konkretnych, uargumentowanych wersów o federalnej presji pomimo legalizacji, walorach medycznych marihuany, rozwoju branży, która rosła z nasionka aż stała się przemysłem. Gdy zwrotki skręcają gdzie indziej, mowa jest na przykład o ulicznym życiu, które zmieniło dzikie dzieciaki w żołnierzy, w mięso armatnie gotowe ginąć za kulturę, wciąż jest bardzo serio.

Na „Back in Black” obyło się bez wpadek, pomyłek, nieporozumień. To bardzo zwarte i spójne 32-minuty oszczędnie i ze smakiem produkowanego hip-hopu, który pozwala działać wciąż odpowiedniej chemii między B-Realem a Sen Dogiem. Panowie są świadomi swojej legendy, ale pozostają godni i nie narzucają się z nią. Nikt nie będzie mieć wrażenia obcowania ze zleżałymi stylami, poczucia, że ktokolwiek zmusza się do nagrywek, wszystko jest krzepkie. Mamy tu poważnych zawodników, może nawet zbyt poważnych, bo jeśli czegoś brakuje, to oddechu. Odrobina melodii w refrenie „Bye Bye” (uwaga na ciekawe, offbitowe wejście Dizzy’ego Wrighta) nie zmienia wrażenia – nadal wydawać się może, iż to utwór wojenny. Szacunek do tego albumu to jedno, niemniej nie włączyłbym go sobie podczas sesji ziołoleczniczych.

Marcin Flint

3,5 / 5

Cypress Hill „Back in Black”, wyd. BMG

Polecane

Share This