Relacja: CLMF 2009 Dzień Pierwszy

Paradoksalnie mało rapu


2009.08.22

opublikował:

Relacja: CLMF 2009 Dzień Pierwszy

Choć tegoroczna edycja Coke Live Music Festival wydaje się być najbardziej hip-hopowa z dotychczasowych, to pierwszy dzień paradoksalnie z rapem miał najmniej wspólnego. Występy na scenie głównej otworzył wykonawca, którego z rapowaniem można jeszcze utożsamiać – Mike Skinner ze swoim projektem The Streets. Band pojawił się na scenie kilka minut po godzinie 19. Zaczęli niesamowicie mocno, bezpardonowo. Już w drugim utworze zaprezentowali licznie zebranej publiczności (co naturalne, z każdą chwilą przybywało jej coraz więcej) jeden ze swoich największych przebojów, „Fit But You Know It”. Wyposażony w bardzo nośny refren kawałek w mig porwał tłum. I tak było, z małymi przerwami, właściwie do końca. Duża w tym zasługa czarnoskórego wokalisty, który wspierał na scenie Skinnera. To dzięki jego donośnemu wokalowi piosenki nabierały wielkiej energii. Nie można jednak powiedzieć, że usunął Skinnera w cień. Lider The Streets mimo wszystko grał pierwsze skrzypce – żartował wspólnie z publicznością (kapitalny kontakt!), wymyślał różne zabawy (zamrażanie, odwracanie tyłem do sceny, kucanie), no i przede wszystkim mówił niejednokrotnie po polsku. Zabawnie brzmiące w jego ustach zwroty: „kocham was”, „dziękuję”, „ukucnijcie”, „wodka” wystarczyły, by wkupić się w łaski zebranych na krakowskim lotnisku ludzi.

Kolejnym wykonawcą, który miał się pojawić na scenie głównej, był brytyjski zespół James. Ich przypadek jest naprawdę intrygujący. Legendarny band, którego wiele lat temu supportowała m.in. Nirvana, Radiohead czy Coldplay, wczoraj musiał walczyć o swoją pozycję w oczach (i uszach) słuchaczy. Jego notoryczne pomijanie przy wymienianiu najciekawszych zjawisk tegorocznego Coke’a okazało się nie do końca słuszne. Oczywiście James to obecnie nie ta sama półka, co chociażby Streets czy Killers,  ale panowie udowodnili, że młodszym kolegom nierzadko kroku dotrzymać potrafią. Robili co mogli, by przyciągnąć pod scenę większą liczbę ludzi. Nietypowy początek (telebimy pokazywały kapelę, ale nikogo nie było na scenie widać; okazało się, że członkowie wprost „wyszli” z tłumu z instrumentami) na pewno wielu zaciekawił, tak samo jak niemalże opętańcze zachowanie wokalisty Tima Bootha – to prawdziwa sceniczna bestia i trzeba przyznać, że choć dobiega on pięćdziesiątki, werwy może mu pozazdrościć niejeden młodszy kolega z branży.

James dało solidny, równy od początku do końca koncert. Choć grali na największej festiwalowej scenie, ja chętniej widziałbym ich w bardziej kameralnym miejscu lub nawet namiocie. Booth utrzymywał dobry kontakt z publicznością, z dbałością zapowiadał piosenki, a fani – nieliczni, ale oddani – odpłacali mu się całkiem zgrabnymi reakcjami na piosenki. Ja po godzinie 22 postanowiłem przenieść się pod namiot i zobaczyć, co do zaoferowania ma… Coma. Znany wielu jedynie z hitu „Spadam” rodzimy zespół pokazał, że ma do zaoferowania znacznie, znacznie więcej. Kapitalne, mięsiste brzmienie, gęste riffy, koncertowy repertuar i charyzmatycznego wokalistę, Piotra Roguckiego. Występ wyszedł rewelacyjnie. Przed oczami co rusz przemykały mi rozradowane postacie w koszulkach czy to „Wielkie Joł” czy „Metalliki”, co jednoznacznie wskazuje, że, bez względu na codzienne muzyczne upodobania, na koncercie każdy bawił się świetnie. Wulkan energii, popisy wokalne niezmordowanego wokalisty i wielka pasja w pracy wszystkich muzyków sięgnęły apogeum w momencie piosenki „Skaczemy” – wówczas na usta cisnęło się tylko jedno słowo: „roz**erdol!”.

O godzinie 23 przyszła pora na główną gwiazdę wieczoru, The Killers. To podobno właśnie ich agencji Alter Alt najtrudniej było namówić na udział w festiwalu. Informacja ta mogła nieco ostudzić zapał największych sympatyków grupy z Las Vegas, ale obawy okazały się zbędne – The Killers nie odwalili fuszerki. Ich gwiazdorski status i wysoka pozycja na liście wykonawców tegorocznego Coke’a zostały jak najbardziej zachowane. W rezultacie mogliśmy zobaczyć najlepszy pod każdym względem koncert pierwszego dnia festiwalu. Począwszy od efektów wizualnych (które nota bene najlepiej wypadły na bisach) przez zachowanie publiczności (choć tutaj troszkę można ponarzekać, bo nienajlepiej wypadały momenty, gdy sami musieliśmy śpiewać) aż po samą grę chłopaków – była to najwyższa półka. The Killers udała się rzecz wielka – przez kilkadziesiąt minut lotnisko przestało należeć do Krakowa, lecz do Las Vegas. I nie chodzi tu o ogromną literę „k” stojącą na scenie ani inne, sceniczne błyskotki, które przywodziły na myśl obraz miasta hazardu. Przede wszystkim The Killers udało się zagwarantować nam wspaniałą rozrywkę, perfekcyjnie zrealizowaną, a jednocześnie pełną emocji i duszy. Nie był to występ, który oglądało się z zapartym tchem, a w chwilę potem od razu zapominało. Na długo po imprezie na terenie festiwalu rozbrzmiewały echa słynnych wersów z piosenek bandu: „I’ve got a soul, but I’m not a soldier” lub „This is the world that we live in”.

Tym sposobem dobiegł końca pierwszy dzień Coke Live Music Festival 2009 na dużej scenie. Ci, którym nie wystarczało jeszcze atrakcji, mogli zajrzeć na Burn Stage. Ja na obolałych w szczególności po The Streets i Killers nogach postanowiłem odpuścić sobie dalszą zabawę i wróciłem do domu.

Do zobaczenia dziś pod sceną!

Polecane

Share This