„Voo Voo. Dzień dobry wieczór” Piotra Metza w połowie grudnia w sklepach

Przeczytaj przedpremierowy fragment książki.


2016.12.09

opublikował:

„Voo Voo. Dzień dobry wieczór” Piotra Metza w połowie grudnia w sklepach

foto: mat. pras.

Na najbliższą środę zaplanowano premierę książki „Voo Voo. Dzień dobry wieczór” będącej zapisem rozmów przeprowadzonych przez Piotra Metza z muzykami zespołu Voo Voo. Liczące 328 stron wydawnictwo trafi na rynek nakładem wydawnictwa Agora. Specjalnie dla Was publikujemy fragment rozmowy Piotra Metza z liderem Voo Voo Wojciechem Waglewskim.

Najlepszy zespół na świecie.

Piotr Metz: Trebunie-Tutki, Haydamaki… Wciąż do was wracają te folkowo-ludyczne klimaty. Wygląda na to, że ciężko się wam było uwolnić od tej całej Łobijabi Owsiakowo-Koziarowej, bardzo wyrazistej historii.

Wojciech Waglewski: Ciężko. Tym bardziej cieszę się, że się udało. Że kolejna nasza wolta okazała się sukcesem. Że jednak wróciliśmy do miasta. Do rocka. Ale też, że wrócił zespół.

Jak to?

No bo w pewnym momencie pojawiło się sporo pobocznych projektów z gatunku „Koledzy” robionego w duecie Waglewski – Maleńczuk. I w każdym z nich eksponowany był mój ryj.

A przecież nie bez powodu uważam, że Voo Voo to najlepszy zespół w Europie, jeśli nie na świecie. Nie znam zespołu – mówię zupełnie serio – w którym każdy z muzyków miałby takie umiejętności i takie osiągnięcia. Więc warto było pracować nad tym, żebyśmy znowu się pojawili jako zespół, jako Voo Voo. Żeby w końcu, tak jak na naszej ostatniej płycie, na okładce pojawiły się wszystkie twarze członków. Co z tego, że zamazane? Ważne, że całego zespołu. Stąd lekki rozbrat z Koziarą i jego okładkami.

To Paweł Walicki cisnął, żeby na okładce i w promocji mocniej wyeksponować zespół. I słusznie, bo operowanie przez cały czas logiem, mniej lub bardziej barwnym, mniej lub bardziej pozmienianym powoduje, że gdzieś tam indywidualności tworzące zespół rozpływają się, zanikają. Ale to nie chodzi tylko o estetykę i komunikację. Kluczem jest jednak muzyka. I dlatego, żeby pokazać siłę osobowości, które tworzą Voo Voo, na płycie „Wszyscy muzycy to wojownicy” z 2010 roku na dobre wróciliśmy do rockowej odsłony Voo Voo. To była ostatnia płyta, jaką nagraliśmy ze Stopą.

Wcześniej jeszcze była „Męska muzyka” nagrana z synami.

Która, jeśli chodzi o stylistykę, była powrotem do czysto rockowej muzyki z bluesowym tłem. Ten pomysł, a także pomysł na „Wojowników” zbiegł się z faktem, że na całym świecie młodzi zapałali sentymentem do muzyki z końca lat 60. i początku lat 70. Wybuchła popularność kapeli Black Keys i tego całego na nowo zinterpretowanego rockowego grania. Jak grzyby po deszczu w Holandii, w Anglii i w Stanach rosły „surowe” rockowe zespoły. W Polsce czymś takim był Kim Nowak. Fajnie grali, ale pomyślałem wtedy, że kto może grać lepiej muzykę z końca lat 60. niż ktoś, kto w tych latach uczył się grać, chłonął tę muzykę w jej naturalnym kontekście.

Jeden z recenzentów, Lesław Dutkowski, napisał, że „u rockowca z pokaźnym bagażem artystycznych doświadczeń przychodzi moment, w którym musi wrócić do korzeni. Musi podłączyć porządnie gitarę do prądu, zanieczyścić brzmienie, przyłożyć krótko i treściwie. W książeczce nie podano, ile trwała sesja nagraniowa, ale założę się, że niezbyt długo. Gdy nie ma dłubania w nieskończoność, udaje się uchwycić pierwotną rockową moc, która na nowym krążku Voo Voo jest wszędzie”.

Ci „Wojownicy” mają tylko jedną wadę: trzeba ją bardzo głośno grać. Ale za to świetnie się sprawdza na dużych imprezach. W każdym razie przy jej okazji w końcu co niektórzy przestali się czepiać, że smęcimy. Była głośna, mocna, riffowa, dowalona, dlatego podobała mi się. Jednak międzyczasie zmarł nam Stopek i pojawił Bryndu z przymusowym wejściem w ten repertuar. Po jakimś czasie zorientowałem się, że mu to nie pasi, że ta odkręcona na maksa gitara powodowała u niego cofanie się policzków i zły wyraz twarzy. No ale skoro zrobił się zły, to już na następnej płycie szukaliśmy kompromisu. Ale też to riffowe granie dość szybko przestało mnie aż tak kręcić.



Ciekawe, co powiedziałeś, właściwie przyznałeś, że jak na świecie zaczął się powrót do rocka, tobie też to zapasowało i zachciało się grać w klasycznym rockowym stylu.

Na tej samej zasadzie, że kiedy zaczęły mi wypadać włosy, to zaczęły mi się podobać fryzury na łyso. W każdym razie to było mocne odbicie od klimatów „Łobi jabi”. Bo co by nie mówić, że jest tylko jednym z epizodów naszej historii.



Ładny epizod, z 30 lat zajmuje prawie 15.

Tym bardziej czas był najwyższy, żeby się od tego odbić. Na różnych poziomach. Bo myśmy, nagrywając ostatnie płyty, zakładali na przykład, że zejdziemy z dużych scen. No bo jak mówiłem, Bryndu, który zastąpił nam Stopę, nie za bardzo lubi nawalać w bębny. Więc i z tego powodu trzeba było troszkę się zmienić. Ale przede wszystkim największą radość wciąż sprawia nam klubowe granie. Więc chcieliśmy i naszą muzykę dopasować do tych nieco bardziej kameralnych warunków, żeby proporcje między uczestnictwem ludzi w koncercie a grą muzyków się troszkę zmieniły.

Co to znaczy?

Żeby jednak nie dominowały te zaśpiewy, żeby jednak troszkę pokazać umiejętności muzykantów. I udało nam się to zrobić, choć myślałem na przykład, że „Dobry wieczór” to będzie przede wszystkim płyta, z której będziemy dumni, zadowoleni, że odkryliśmy w sobie nowe pomysły na granie. Ale jeśli chodzi o radio, o sprzedaż, to puszczą nam jedną pioseneczkę, a potem płyta pójdzie sobie na półkę. Tymczasem nie możemy przestać jej grać i do tego okazało się, że ona się sprawdza i w klubach, i na dużych świeżaczkach.

Wiesz, od kogo nauczyłem się grać bardziej klubowe rzeczy dla dużej publiczności? Od synów. Nie uwierzyłbym, że to w ogóle możliwe, gdyby nie ta „Męska muzyka” nagrana z Fiszem i Emade. Oni są zafascynowani takimi rzeczami, dlatego chcieli, żebyśmy grali wolno, przestrzennie, totalnie olewając warunki, w jakich występujemy. Dla nich z faktu, że
gramy na świeżaczku, nie wynika, że musimy dowalać. Za to można dla setek czy tysięcy ludzi zrobić klubową atmosferę. Wystarczy przestać się tak na siłę podlizywać do widzów.

To było dla mnie odświeżające, bo ja w epoce „Łobi jabi” miałem tak, że wychodząc na dużą scenę, od razu zastanawiałem się, kiedy wypuścić Mateusza z tymi jego zaśpiewami, żeby ludzi ruszyć, publikę rozbujać, rozśpiewać. Bo jak nie śpiewają, to coś nie halo jest. A z synami tak się nie da. Zagraliśmy jako Waglewski Fisz Emade parę koncertów z naszą ostatnią płytą, między innymi w Zielonej Górze dla paru tysięcy ludzi, gdzieś tam na rynku, i to było po prostu cudowne. Przy takiej dużej publice te dość kameralne dźwięki nabierają zupełnie innego powietrza. Więc zdecydowałem, że z Voo Voo też spróbujemy.

Zagraliśmy we Wrocławiu na takim dużym rynkowym koncercie i było genialnie. Te doświadczenia pokazały, że czasem jednak ludzie przychodzą na świeżaczek nie tylko po to, żeby się napić browaru i poskakać, ale też żeby po prostu posłuchać muzyki.



Kiedy tak rozmawiamy, to wydaje mi się, że dobry plastyk komputerowy mógłby zrobić fajny schemat waszej historii z takimi ciągnącymi się od utworu do utworu, od płyty do płyty nitkami różnych inspiracji, motywów, gatunków. Jedyny zamknięty element

to ten ludyczny etap.

Zawsze czułem się miejskim muzykiem. Wszystko, co piszę, mam na myśli teksty, należy do „kultury miejskiej”. Elektryczna gitara to też nie jest instrument ludowy. Dlatego nawet tworząc muzykę inspirowaną folkiem, szukałem w owej ludyczności bardziej transowej nuty, niż nuty – że tak powiem – „biesiadnej”. I dlatego w którymś momencie ta konieczność wciągania ludzi do wspólnej zabawy, to wspólne śpiewanie zaczęło mi bardzo uwierać. Dlatego – tak jak mówiłem – ważna była dla mnie wspólna płyta z synami, bo przy okazji okazało się, że możemy w dużej przestrzeni zagrać bardzo delikatnie, spokojnie i tylko

muzykę.

To jeż jest jakaś szczególna polska cecha to oczekiwanie, że koncert to będzie jakaś wspólna impreza. Więc dziennikarze piszą krytycznie, że zespół nie nawiązał kontaktu z publicznością. Ale właśnie to nawiązywanie kontaktu z publicznością stało się dla mnie nagle jakimś straszliwym obciachem. No bo niby dlaczego?

Kontakt z publicznością polega na tym, że powinienem wyjść i zagrać najlepiej, jak umiem. To jest mój komunikat dla publiczności.

Przekonać ich do tego, że ci zależy.

Te żarciki, komentarze, wspólne klaskanie i przyśpiewki – to wszystko są elementy ludyczności, których chciałem się pozbyć. Ale ten transowy element, to nieco obrzędowe granie – które pojawia się również na naszej ostatniej płycie – to zawsze będzie nasze.

Udało nam się na przykład zamiast tego „Łobi jabi”, zachęcić ludzi do śpiewania z nami gospelowych chórów. Czasami ludzie dają się w to wkręcić, czasami nie, ale jeśli się udaje, to koncert nabiera wymiaru troszkę – nie wiem – spektakli ewangelicznych. To już nie jest la, la, la jak przy piwie. Wszystko ma bardziej kosmiczny wymiar. Takie odnoszę wrażenie i takie chyba odnoszą wrażenie słuchacze, bo nasza ostatnia płyta na koncertach, choć prawie w ogóle nie gramy starych rzeczy, tak zwanych przebojów, przyjmowana jest fantastycznie.
Przedłużamy więc jej koncertowy żywot co najmniej o kolejny rok.


Polecane

Share This