Wasz.txt: „Black Celebration” – 30 lat czarnej uroczystości

Share Tweet Marek Hać o kultowej płycie Depeche Mode. Rok


2016.04.18

opublikował:

Wasz.txt: „Black Celebration” – 30 lat czarnej uroczystości

Marek Hać o kultowej płycie Depeche Mode.

Rok 1986 roku to nie tylko kropla w morzu historii ludzkości. To nie tylko powoli dogorywający komunizm w Polsce i nie tylko katastrofa elektrowni jądrowej w Czarnobylu. To także punkt zwrotny w muzyce elektronicznej, za sprawą pewnej młodej grupy muzycznej z Wielkiej Brytanii. Oto 17 marca 1986 roku światło dzienne ujrzał piąty, studyjny album grupy Depeche Mode. Jest to wyjątkowy moment w karierze tego owianego już legendą zespołu z Basildon, To także album, dzięki któremu DM stali się tak naprawdę grupą kultową. W tym artykule teleportuję się razem z Wami do Zachodnich Niemiec połowy lat 80., tuż pod mur berliński, gdzie w Hansa Tonstudios trwały nagrania do jednej z najważniejszych płyt w dziejach muzyki elektronicznej. Panie i Panowie… „Black Celebration”.

Przed nastaniem czerni

Wiosną i latem 1985 r. Depeche Mode byli jeszcze w trasie promującej przełomowy (w owym momencie) album „Some Great Reward”. Była to właściwie kontynuacja trasy rozpoczętej jeszcze w listopadzie 1984 r. Na pierwszy ogień poszły Stany Zjednoczone (13 koncertów) potem Japonia i od lipca do sierpnia Europa. Co ciekawe, „depesze” wyznając zasadę „muzyka nie zna granic” nie bali się odwiedzić krajów z za żelaznej kurtyny. W lipcu odbyły się koncerty w Budapeszcie oraz Warszawie. Planowano odwiedzić także Berlin Wschodni i Moskwę. Jednak z powodu opieszałości lub krótko mówiąc – złej woli urzędów odpowiedzialnych za wydawanie wiz wjazdowych, na teren Wschodnich Niemiec oraz ZSRR, przygotowania do organizacji obu koncertów zakończyły się fiaskiem. Kończąc trasę koncertową składającą się z ponad 80 występów zagranych w przeciągu 9 miesięcy, Depeche Mode byli u szczytu sławy. Jeszcze 5 lat wcześniej szukali wytwórni, która „łaskawie” chciałaby przyjąć ich pod swoje skrzydła, teraz byli w stanie wypełnić cztery razy pod rząd halę Hammersmith Odeon w Londynie już w pierwszych dniach trasy Some Great Reward Tour. Do tego mieli za sobą bardzo udany album z kilkoma radiowymi hitami, które przetarły szlak do podboju Stanów Zjednoczonych (jaki triumfalnie, będą mogli ogłosić dopiero w 1988 r.). Teraz jednak, powstała dziwna, artystyczna próżnia i tak naprawdę nikt w zespole nie miał pomysłu na to jak powinien wyglądać kolejny album. Powielenie industrialnych klimatów dwóch poprzednich albumów byłoby tak naprawdę krokiem wstecz. Już trochę niefortunny singiel „It’s Called A Heart”, promujący składankę singli wydaną przez MUTE Records w październiku 1985 r. uwidocznił, że zespół dostał lekkiej zadyszki.

Brodzenie w ciemności

Poważne planowanie nowego albumu rozpoczęło się pod koniec 1985 r. w trakcie miesięcznej nasiadówy w londyńskim Worldwide Studio. Martin Gore (główny autor tekstów i muzyki w szeregach DM), miał już wtedy do zaprezentowania świeży materiał na taśmach demo. Materiał był bardzo obiecujący i jak wspomina producent i zarazem przyjaciel zespołu – Gareth Jones – „taśmy te tworzyły już pewien klimat”[1]. Wystarczyło tylko spuścić z kagańca wybitnego producenta (Alana Wildera) i zarazem członka DM, dodać do tego wizjonera muzycznego (Daniela Millera) i mógł z tego powstać naprawdę wyjątkowy album. Problemy pojawiły się jednak na zewnątrz. Nagrania demo, w którym wprawne oko producenckie zauważyło niemal nuklearny potencjał, nie spodobały się ludziom z brytyjskiego przemysłu muzycznego, a szczególnie promotorowi DM – Neilowi Ferrisowi. Stwierdził on, że wśród piosenek ma żadnego materiału na przebój. Martin Gore wpadł w panikę i aby odreagować, wyjechał na tydzień do znajomych w Szlezwiku-Holsztynie. Nieplanowany „reset” przyniósł pozytywne efekty. Martin wrócił z nowymi siłami do Westside Studio, gdzie wkrótce rozpoczęła się regularna praca nad piątym albumem Depeche Mode. Autor piosenek jak zwykle był bardzo skąpy w udzielaniu wskazówek „ciału producenckiemu”. W jego zamyśle, album miał być dużo mocniejszy i cięższy w porównaniu do poprzednich płyt zespołu. To była tak naprawdę jedyna wskazówka jaką dostał Gareth Jones, Daniel Miller i uwijający się pocie czoła nad translacją taśm demo do MIDI, Alan Wilder. W ten sposób, Depeche Mode przez kolejne 120 dni będą poszukiwać sposobu na przetworzenie tego bardzo obiecującego materiału demo w dzieło sztuki.

A brief period of rejoicing

Jako, że byli prekursorami samplingu, pierwsze kilka dni w studio spędzili na poszukiwaniu interesujących dźwięków, które potem po przepuszczeniu przez cyfrowy syntezator „Synclavier” mogłyby znaleźć swoje miejsce na nowym albumie. W ruch poszły piłeczki ping-pongowe (które niedługo będą imitować kastaniety w „A Question of Lust”) rury od odkurzacza (dostarczą mocne, basowe brzmienie w „New Dress”) oraz przetworzony głos Daniela Milera cytujący słowa Churchilla: „A brief period of rejoicing” (tłum. „krótki okres radości”). Będzie to charakterystyczny wstęp do tytułowej piosenki na jeszcze nienazwanym, nowym albumie Depeche Mode. O ile w proces samplowania zaangażowany był cały zespół, nawet Dave Gahan, który jak dotąd był „tylko” wokalistą, o tyle nad aranżacją i strukturą utworów pracował Alan Wilder i Daniel Miller. I to oni harowali do późnych godzin nocnych w poszukiwaniu odpowiedniego brzmienia dla każdego z nowych utworów, kiedy reszta zespołu grała w bilard albo balowała na mieście. Jeszcze przed rozpoczęciem prac, Miller zaproponował, aby nagrać i zmiksować album na jednej, niczym nieprzerwanej, trwającej 4 miesiące sesji nagraniowej. Jak się szybko okazało, mordercze tempo pracy prowadziło nieuchronnie do szeregu spięć (szczególnie z Alanem Wilderem). Millera prześladowało jeszcze jedno – wizja nadchodzącej klapy nowego albumu, który z braku ewidentnych typów na hit, mógł pogrążyć nie tylko karierę Depeche Mode, ale i całą jego wytwórnię. Końcówka 1985 roku to trudny czas w historii Mute Records. W 1983 roku pozapada się Yazzo, a Erasure (które później okaże się znaczącym sukcesem komercyjnym) dopiero raczkuje. Jednak w pewnym momencie Miller zdaje sobie sprawę, że nie zatrzyma pędzącego pociągu i godzi się z faktem, że nowy album DM może nie powtórzyć sukcesu Some Great Reward. Wtedy głównodowodzącym staje się Alan Wilder, któremu coraz bardziej odpowiadał kierunek w jakim ewoluował jeszcze niedokończony album. Wilder od początku przejawiał skłonności do ciężkich, mniej popowych brzmień (co później w pełnej krasie objawi jako Recoil). Do tego był bezkompromisowym perfekcjonistą, który potrafił przepracować w studio cały dzień aby „doszlifować” brzmienie pojedynczej ścieżki. Oto jak wspomina pracę nad „It Doesn’t Matter Two”: „Jest tam wiele sampli chóralnych. Łatwiej byłoby po prostu użyć jednego sampla i odtworzyć go od tyłu polifonicznie. Ale zamiast tego, użyliśmy różnych sampli dla każdej nuty z chóru, tak więc każda z nich jest trochę przesunięta względem reszty. Spędziliśmy sporo czasu, dopracowując to tak, aby brzmiało to po ludzku. Dotyczy to wszystkiego, co robimy, nie tylko tego jednego kawałka”[2].

Pod murem berlińskim

Na początku 1986, ekipa Depeche Mode leci do Berlina Zachodniego, aby w Hansa Tonstudios, dokończyć i zmiksować album. DM wracali tak naprawdę do studia w którym czuli się jak ryba w wodzie i w którym nagrali przecież swój poprzedni album. Studio Hansa zlokalizowane w opuszczonej dzielnicy miasta, tuż przy murze berlińskim, wytwarzało bardzo specyficzną atmosferę (podsycaną jeszcze przez wschodnioniemieckich strażników zaglądających do okien studia ze swoich wieżyczek obserwacyjnych). Depeche Mode świetnie wyczuwali klimat tego miejsca i w pewnym sensie podświadomie przenosili go na ścieżki nowego albumu. W końcu to tutaj powstaje prawdziwy majstersztyk i prawdopodobnie najciekawszy utwór na ich nowej płycie – „Stripped”. Piosenkę rozpoczyna zapętlony dźwięk silnika obniżony o pół oktawy, który przewijać się już będzie przez cały czas trwania utworu. Następnie słychać start Porsche 911 Dave’a Gahana, oraz serię fajerwerków nagranych na parkingu przed studiem Hansa. Jednak „Stripped” to nie tylko świetnie przetworzone sample, to przede wszystkim niesamowicie bogata struktura brzmieniowa, zapisana na 48 ścieżkach. Zmiksowanie utworu do jego finalnej wersji zajęło zespołowi aż 9 dni!. Do tego, aby podkreślić jedność między tworzoną muzyką a wizerunkiem zespołu, DM nalegali aby teledysk do „Stripped” nakręcić w okolicach Hansa Tonstudios.

Praca nad albumem trwała nadal, wraz ze wzlotami i upadkami. Jak wspominają członkowie zespołu były dni, kiedy wszyscy siedzieli w studio i w pełnym skupieniu pracowali nad brzmieniem konkretnych piosenek. Były też dni kiedy większą część zespołu ogarniało znużenie, a praca stała w miejscu. „Członkowie zespołu znikali, podczas gdy Dan (Miller) spędzał w studiu trzy dni, dopracowując brzmienie basu, które ciągle było gówniane!”[3]. Na szczęście, prace nad albumem zbliżały się do końca i wchodziły w etap miksowania. Niestety wbrew wcześniejszym oczekiwaniom, miksowanie nie szło ani szybko, ani bezproblemowo. Pomijając złożoność procesu miksowania przy tak skomplikowanym materiale, w grę wchodziła kwestia obsesyjnego poszukiwania tego właściwego klimatu dla każdego w utworów jak i całej płyty. O tym jak bardzo napięta była atmosfera opowiada Alan Wilder: „Daniel i ja byliśmy opętani miksami – pracowaliśmy nad każdym miksem; wszyscy byli z niego zadowoleni, a potem i tak trafiał do kosza, bo czuliśmy, że nie tak miał wyglądać”[4]. Na szczęście udało się w końcu uchwycić ten odpowiedni klimat. Być może pomocna okazała się wyjątkowa akustyka zachodnioniemieckiego studia, a może tony opium wypalanego przez całą ekipę pracującą nad albumem (łącznie z członkami zespołu). Koniec końców, grubo po przekroczeniu wcześniej ustalonego terminu, album był gotowy.

Czarna uroczystość

Nowa płyta Depeche Mode ukazuje się 17 marca 1986 r i (wbrew obawom Daniela Millera) od razu trafia na 3 miejsce listy najlepiej sprzedających się krążków w Wielkiej Brytanii oraz na 2 w Niemczech. Co ciekawe jeszcze w 1986 r. ukazuję się także w Polsce (na płycie winylowej) nakładem wydawnictwa Tonpress. Jednak prawdziwe szaleństwo miało miejsce za zachodnią częścią barykady. Album pomimo swojego mrocznego i niezbyt popowego charakteru doskonale wstrzelił się w gusta słuchaczy zmęczonych już kiczem połowy lat osiemdziesiątych. Warto przypomnieć, że był to czas świetności zawsze uśmiechniętego Dietera Bohlen’a i Thomasa Anders’a z Modern Talking oraz pudel rockowej grupy Europe. Depeche Mode przewracają ten świat do góry nogami. Pokazują, że do muzyki pop można przemycić o wiele ambitniejszy przekaz. Począwszy od tekstów, których wartość artystyczna znacznie przekraczała kanony ówczesnych (i współczesnych) piosenek pop, kończąc na strukturze, brzmieniu piosenek i albumu jako całości. Depeche Mode zaprezentowali dojrzały, koncepcyjny album w którym aż 4 z 11 piosenek, to piosenki śpiewane przez Martina Gore’a. Nazwa albumu nie była w żaden sposób związana z okultyzmem (jak sugerowała ówczesna prasa). To bardziej afirmacja codzienności, zmagań każdego człowieka z szarą rzeczywistością i świętowaniem końca kolejnego, szarego dnia. Martin Gore tłumaczył to tak: „To nie ma nic wspólnego z czarną magią, jak zdaje się myśleć większość ludzi. Tak naprawdę Black Celebration jest o tym, że większość ludzi nie ma w życiu czego świętować. Dzień po dniu chodzą do pracy, a wieczorem idą do pubu i topią smutki w alkoholu”[5].

Martin Gore, pisząc teksty na Black Celebration, mieszkał już jakiś czas w Berlinie zachodnim i był pod ogromnym wpływem egzystencjalizmu. Wspominał: „Prawdopodobnie Camus, Kafka i Brecht oddziaływują na mnie w takim samym stopniu jak muzyka pop”[6]. Puls nocnego życia w Berlinie i pewien rodzaj dekadencji znalazły odzwierciedlenie w jego tekstach. Martin lubił bawić się skrajnościami, łączyć je, potrząsać i obserwować co otrzyma na wyjściu. Widać to było po jego ubiorach (łączenie przeróżnych konwencji, od trans-seksualnych sukienek po nacjonalistyczne szelki). Podobnie działo się też w tekstach. Na szczęście oprócz odważnych pomysłów, autor piosenek Depeche Mode miał też bardzo wiele wyczucia i intuicji. Dzięki temu, Black Celebration to kolekcja bardzo zróżnicowanych utworów, które dziwnym trafem doskonale do siebie pasują. Naprawdę nie czuć zbyt wielkiego dysonansu między nihilistycznym „Fly On The Windscreen” a ciepłą balladą o przywiązaniu, miłości i pożądaniu („A Question of Lust”). Tak naprawdę większość tekstów na Black Celebration oscyluje wokół miłości. Od wyuzdanych pragnień w „A Quesiton of Time” poprzez zachwianie i brak zaufania w „It Doesn’t Matter Two”, kończąc na poszukiwaniu sensu w zauroczeniu pary młodych kochanków „World Full of Nothing”. Na płycie znalazł się także jeden, bardzo zaangażowany politycznie utwór („New Dress”), którego tekst można porównać do skrótu najważniejszych newsów z telewizyjnego serwisu informacyjnego. Mamy tu szereg coraz bardziej tragicznych informacji (zbrodnia na tle seksualnym, zestrzelenie samolotu pasażerskiego, plaga głodu), które przeplatają się z informacją o księżnej Dianie, która pojawiła się właśnie w nowej sukience. Wtedy i dziś, sprawy naprawdę istotne i beznadziejnie błahe mieszają się w mediach masowego przekazu. Pewną kontynuacją myśli rozpoczętej w „New Dress” jest tekst do „Stripped”, który zinterpretować można jako dążenie do wewnętrznej wolności, do możliwości podejmowania suwerennych decyzji bez wpływu telewizji, internetu czy mediów społecznościowych (przekładając to na bardziej współczesne czasy). Jakże inna retoryka dobiegała wtedy z wierzchołków list przebojów, które okupowane były przez takich „artystów” jak Wham!, Samantha Fox czy Bananarama.

Niestety krytycy muzyczni w Wielkiej Brytanii nie pozostawili na grupie z Basildon suchej nitki, zatrzymując się w pozornym poczuciu przygnębienia jakie może wypływać ze ścieżek nowego albumu Depeche Mode. Sean O’Hagan w NME pisał: „To przygnębiające, że Depeche Mode w swojej batalii o osobistą i artystyczną godność, zdołali jedynie zastąpić jeden zestaw wytartych frazesów innym – czarne zmienić na białe, radość na gorysz, a melodie na chore zawodzenie”[7]. Lepszą diagnozę postawił jednak znany, rodzimy dziennikarz z radiowej Trójki – Piotr Stelmach: „Ktoś kiedyś powiedział albo napisał, że Black Celebration to najbardziej ponura płyta Depeche Mode. No i poszło w świat. Nie zgadzam się z tą opinią. Jeśli już nawet mielibyśmy się bawić w przyklejanie poszczególnym albumom DM metek z jakimś „naj”, to „Black Celebration” należałoby chyba uznać za dzieło najpoważniejsze.”[8]. Oryginalność i szczerość nowego albumu docenili też zwykli słuchacze. Dla wielu osób takie utworzy jak „Stripped”, czy „Black Celebration” stały się prawdziwym objawieniem. Był to czas kiedy wielkie wytwórnie płytowe nie interesowały się tak bardzo muzyką alternatywną, skupiając się raczej na promocji skocznych, wpadających w ucho piosenek pop. Depeche Mode podjęli ogromne ryzyko i udowodnili, że grając mrocznie, niestandardowo i wbrew ogólnym konwencjom można osiągnąć komercyjny sukces. To czarne ziarno zasiane w muzyce pop, przyniesie już niedługo owocny plon w postaci artystów, którzy wierni swoim muzycznym ideałom i pozbawieni „pleców” w postaci wielkich wytwórni płytowych będą w stanie osiągnąć komercyjny sukces.

Przenieśmy się teraz o 30 lat w przyszłość, Mamy 2016 rok, dekadę „społecznościówek”, smartfonów i wysychającej studni muzycznych pomysłów. Jak z tej perspektywy prezentuje się dzieło Depeche Mode sprzed trzech dziesięcioleci? Obiektywnie, to wciąż wspaniała, neurotyczna płyta. Konsekwentne stosowanie przez DM „własnych” brzmień tchnęło w album jakiś rodzaj nieśmiertelności. To znacznie wyróżnia Black Celebration na tle krążków nagranych w oparciu o standardowy zestaw brzmień syntezatorów firmy Yamaha. Tak wtedy, jak i teraz, Black Celebration brzmi po prostu niestandardowo, niepokojąco i przede wszystkim mocno. Ta moc której tak usilnie poszukiwał Alan Wilder podczas prac w Hansa Tonstudios, zapewniła albumowi długowieczność. Patrząc subiektywnie, to wciąż bardzo elektryzujący album, przywołujący wspaniałe wspomnienia z momentu przełączenia się na odbiór autentycznej, doskonale zrealizowanej muzyki elektronicznej. Dla wielu fanów, „przełączenie się na Depeche Mode” to prawdopodobnie jedna z najważniejszych chwil w życiu. Chwil które sprawiły, że odbiór nie tylko muzyki ale i całego świata stało się bardziej intensywny i świadomy. Oczywiście to tylko osobiste odczucie wieloletniego fana DM, jednak abstrahując już od uwielbienia jakim autor tego tekstu darzy Depeche Mode, Black Celebration to album, obok którego po prostu nie można przejść obojętnie…

Tekst jest częścią cyklu Wasz.txt, w ramach którego oddajemy łamy cgm.pl w Wasze ręce.

Artykuł oryginalnie ukazał się na łamach magazynu dyskowego Karmelia#4 .

________________

[1] Jonathan Miller – Obnażeni, str. 208

[2] Jonathan Miller – Obnażeni, str. 210

[3] Jonathan Miller – Obnażeni, str. 213

[4] Jonathan Miller – Obnażeni, str. 213

[5] Steve Malins – Biografia, str. 109

[6] Steve Malins – Biografia, str. 111

[7] Steve Malins – Biografia, str. 111

[8] klik 

 

 

Polecane

Share This